Wyszukiwanie:

Logowanie:

Realizatorzy:

Recenzje czytelników klubów DKK

Kobieta i mężczyźni

Manuela Gretkowska jest znaną pisarką, znaną z prowokacji, nic więc dziwnego, że od jej książek wiele się wymaga. „Kobieta i mężczyźni” niestety nie spełniły oczekiwań, mimo iż recenzje w pewnych gazetach były bardzo pozytywne. Fabuła zaparcie dąży do oryginalności, przez co jednak staje się jeszcze bardziej banalna. Bohaterowie są papierowi i mało ciekawi. Gdyby książka została wydana 10 lat temu z pewnością opinie byłyby inne. Niestety wszystko co wtedy było nowe i ciekawe teraz jest po prostu normalne, a pisząc o tym „w kółko” staje się to wręcz męczące. Po przeczytaniu większość książek skłania czytelnika do refleksji, niestety ta nie skłania do niczego. Brak tu jakiegokolwiek przesłania, czego oczekuje się od ambitnej literatury.

39.9

Ksiazka "39.9" Moniki Rakusy mnie zaskoczyła. Po pierwsze dlatego, że przeczytałam ja w jedno popołudnie. Po drugie i co istotne, nie jest to głupiutkie, banalne i infantylne czytadło, jakiego się spodziewałam. Bohaterka, czterdziestoletnia kobieta, matka dwójki dzieci, z drugim mężem u boku, dokonuje autoanalizy, podróży w głab siebie. W formie dziennika zapisuje wydarzenia dnia codziennego, ale też jednocześnie analizuje swoje życie, wspomina dzieciństwo, młodość, pierwsze małżeństwo. Opisuje relacje z rodzicami, z dziadkiem, ocenia jaki wpływ miały na jej dalszy rozwój. Nie było jej łatwo. Matka inwalidka, ojciec porzucił ja jeszcze przed jej urodzeniem i nawet nie pamięta jej imienia. Sama z poważnie chorym kręgosłupem i epilepsja, nie czuje się w pełni wartościowa osoba. Ma poczucie inności i wyobcowania. W dzieciństwie nie zaznała miłości, bezpieczeństwa i stabilizacji. Matka wciaż podrzucała ja obcym ludziom i gdy już przyzwyczaiła się do nowej rodziny, musiała znów się przeprowadzać do innego miasta. 39.9 to tuż przed czterdziestka, ale także stan ducha i umysłu, goraczkowe szamotanie się życiem, które bohaterka ma świadomość, powinna sobie wreszcie poukładać, zapanować nad nim. Tymczasem ma kłopot z własna tożsamościa jako żony, matki, pracownika naukowego, Polki pochodzenia żydowskiego.

Ksiażka jest bardzo dobrze napisana, znakomite jest już pierwsze zdanie, które zajmuje dwie strony. Autoironiczna, zabawna, inteligentna. Niebanalny język, w który wplecione sa słowa do sprawdzania w słowniku. To jak rozmowa z przyjaciółka, jak patrzenie w lustro. Każda kobieta się w niej odnajdzie, bo która z nas nie ma zastrzeżeń do samej siebie?

Recenzja książki Grażyny Jagielskiej "Miłość z kamienia"

    Powieść Grażyny Jagielskiej pt. „Miłość z kamienia” to wspaniała, poruszająca książka o sile miłości, okrucieństwach wojny i trudnych relacjach między kobietą a mężczyzną. Już od pierwszych stron autorka wciąga nas w swój pełen cierpienia świat, świat lęków i obsesji. Na kolejnych stronach opisuje swoje zmagania z samotnością i śmiertelnym strachem o życie męża, których doświadczała przez blisko 20 lat, będąc żoną znanego korespondenta wojennego.
Wojciech Jagielski brał udział w 53 wojnach, lecz skutki jego wojennych wypraw odbiły się na psychice autorki niezwykle mocno, powodując chorobę nerwową i konieczność leczenia objawów stresu bojowego w klinice psychiatrycznej. Dlaczego tak się stało ? Grażyna  Jagielska  w sposób niezwykle szczery i prawdziwy mówi o symbiozie, jaka panowała na początku ich małżeństwa, stopniowej utracie bliskości we wzajemnych relacjach  i podziale na dwa światy: męski i kobiecy.  Praca całkowicie pochłonęła jej męża, stała się rodzajem narkotyku, a ich relacje zmieniły się diametralnie. Jego świat otwierał się z chwilą zamknięcia drzwi domu. Będąc wewnątrz działań wojennych, balansując na granicy śmierci, żył on pełnią życia, mając poczucie wyjątkowości czasu, miejsca i chyba  własnej. W tym samym momencie świat jego żony zamykał się, kurczył do przestrzeni między piecykiem i zlewem, gdzie wciśnięta, umierała z lęku, czekając na telefon potwierdzający to, co najgorsze. 
I choć to ON widział i opisywał okrucieństwa, jakie niosły konflikty zbrojne, to ONA nie mogła uwolnić się od tych obrazów (odciętej głowy Maraba czy gwałconej Czeczenki), które dręczyły ją w dzień i w nocy. 
I tu nasuwa się pytanie:  dlaczego bohaterka tak długo pozwalała się niszczyć, dlaczego dawała przyzwolenie na to, aby dźwigać cały ciężar samotnego życia, wychowywania dzieci, przyjmowania balastu przeżyć wojennych, jakie oddawał jej mąż ? Jakie są granice miłości, nawet jeżeli osoba, którą kochamy, jest tą drugą polową jabłka ? Myślę, że są to pytania, nad którymi często zastanawiają się kobiety, nie tylko przy okazji tak niezwykłej książki i tak ekstremalnych sytuacji, bo dotykają nas także w zwyczajnym życiu.
Wojciech Jagielski zrezygnował z pracy korespondenta wojennego, aby żona mogła wrócić do zdrowia. Jej przeżycia zaowocowały dwoma powieściami, uznanymi za bestsellery. Czy więc można mówić o happy endzie ? Na pewno nie, bo nic nie wróci bohaterom tego, co zabrał czas.
I na koniec jeszcze jedno pytanie, które stawia sama autorka, pytanie o etykę zawodu dziennikarzy wojennych, tych, dla których potworne relacje z wojen, stają się zwykłą dziennikarską zdobyczą i o której szybko zapomną, bo następne, jeszcze straszniejsze, czekają już na swoją kolej, aby zaszokować odbiorcę.
     Serdecznie zachęcam do przeczytania tej niezwykłej książki Grażyny Jagielskiej, która tak wiele mówi o sile kobiecej miłości. Znajdziemy w niej nie tylko portret psychologiczny wrażliwej kobiety, ale także porażającą prawdę o świecie, w którym żyjemy i o nas samych.  

                                                                                                                       Ewa Piechota

Nie idź tam człowieku

Książka Andrzeja Kołaczkowskiego-Bochenka „Nie idź tam człowieku!” to historia pięćdziesięcioletniego ateisty, który postanawia przeżyć przygodę. Nie wybiera jednak skoku na bungee czy ze spadochronem ani żadnego innego z ekstremalnych sportów. Postanawia wyruszyć w podróż – pieszą podróż najstarszą pielgrzymkową drogą Europy do Santiago de Compostela. Książka to swoisty dziennik z pielgrzymki. Opisane są tu sprawy bardzo przyziemne, takie jak przydrożne bary, stan schronisk, pogoda, krajobrazy, ale dużą jej część stanowią opisy wewnętrznych przeżyć pielgrzyma. Jesteśmy świadkami przemiany, która zachodzi w Andrzeju Kołaczkowskim-Bochenku, odnalezienia Boga po tak długim czasie deklarowanego ateizmu. Z pozoru błahe sprawy nabierają tu głębszego znaczenia jeśli się nad nimi zastanowimy. Już sam tytuł budzi wiele sprzeczności. Ktoś rozumiejąc go dosłownie stwierdzi, iż Kołaczkowski-Bochenek zniechęca wszystkich do pielgrzymki. Po przeczytaniu książki dostrzegamy znaczenie, które autor miał na myśli. Zniechęca on tylko część ludzi. Tę, która nie jest gotowa na zmianę swojego życia oraz sposobu myślenia.
„Nie idź tam człowieku” jest napisana lekkim, gawędziarskim językiem. Nie brakuje tu poczucia humoru i ciekawych anegdot, chociażby o Hiszpanach. W książce zawarte są również zdjęcia z pielgrzymki, między innymi krajobrazy. Jeśli usiądzie się do czytania, fabuła sprawia, że nie można się od niej oderwać.

Góra śpiących węży

Góra śpiących węży” to druga część cyklu książek o Zawrociu. Opisuje ona głównie losy dziedziczki Zawrocia – Matyldy, która próbuje rozwikłać tajemnice kryjące się w przeszłości jej rodziny. Chodzi tu przede wszystkim o śmierć ojca, o której nikt, nawet matka nie chce z nią rozmawiać. Wszelkie próby rozmowy kończą się zmianą tematu bądź unikaniem jakiejkolwiek odpowiedzi. Książkę, mimo iż dotyczy problemów rodzinnych, czyta się jak najlepszej klasy kryminał. Samego dworku w Zawrociu jest tu mało, bowiem Matylda podróżuje po kraju w poszukiwaniu rozwiązania. Akcja jest wartka, nie wszystko jest oczywiste już na początku. Postacie są wykreowane bardzo realistycznie, nie mają nic wspólnego z papierowymi nic nie wnoszącymi do treści marionetkami. Niektóre od razu wzbudzają naszą sympatię, natomiast do innych od początku pojawienia się w powieści żywimy szczerą niechęć. Styl pisania bardzo ułatwia czytanie, jeśli już zasiądzie się do czytania, bardzo trudno jest się oderwać. Nawet za cenę nieprzespanej nocy. Budowa książki również temu sprzyja – duża ilość rozdziałów i podrozdziałów sprawiają, że czyta się ją sprawnie. To jedna z najlepszych książek jakie kiedykolwiek miałam okazję przeczytać. Poza ciekawą fabułą Kowalewska porusza też problemy natury etycznej – samotności w świecie pełnym ludzi, tożsamości narodowej, chęci poczucia przynależności czy bezpieczeństwa. Z pewnością sięgnę po nią po raz drugi w wolnej chwili.

Recenzja książki "Kronos" W. Gombrowicza

Październik. Sieradz. PBP – DKK. Prowadzi Zofia (Anna?) O. Książka W.Gom. Nie zachwyca.

Kawa rozp.- herbata – ciastka. Nie jem. Zgaga.

Następne listopad, ma być M.Sz.

Czy taki mógłby być zapis naszego klubowego spotkania w dzienniku Gombrowicza?

 

Usiedliśmy i zaczęliśmy dyskusję, mając świadomość, że „Gombrowicz wielkim pisarzem był”. „Kronos” zapowiadano hucznie jeszcze przed wydaniem jako ostatnie dzieło twórcy „Ferdydurke”. O właśnie, do znajomości tej powieści wszyscy się przyznali, wiadomo, lektura szkolna. Poza tym już gorzej, owszem „Dzienniki”, jakaś sztuka obejrzana w telewizji, próby czytania „Trans-Atlantyku”, „Pornografii”.

 

Członkostwo DKK jednak zobowiązuje i wszyscy „Kronos” przeczytali, choć łatwe to nie było. Mnóstwo przypisów na każdej stronie, z latami trochę ich ubywało, powodowało odrywanie się od treści zasadniczych. A te treści? Otóż jest to często po prostu ciąg wyrazów – nazwiska, miejsca, przedmioty, choroby, leki. Pisarz próbował odtwarzać z pamięci wcześniejsze zdarzenia, bo zaczął pisać „Kronos” ok. 1953 roku.

Zapiski obejmują lata 1922 – 1939 (Polska), 1939 – 1963 (Argentyna) i 1963 – 1969 (Europa, głównie Francja).

 

Jaki obraz pisarza wyłania się z tych zapisków? Wydaje się, że, tak jak robi to w podsumowaniu każdego roku, ważne są dla niego finanse, zdrowie, sława, erotyka – w różnej kolejności. Te sprawy dominują. Gombrowicz skrupulatnie odnotowuje swoje dolegliwości, kuracje, leki. Spisuje kontakty erotyczne. Miłośnicy sensacji nie znajdą tu jednak nic poza suchym podaniem imion lub nawet częściej profesji partnerów czy też tylko ich płci.

Zlicza dokładnie finanse, wszystkie te stypendia, datki, pensje z Banco Polaco, wpływy ze sprzedaży książek, wystawień sztuk; wydatki na mieszkania, fajki, meble itp.

Zabiega o promocję swych książek, prowadzi ożywione kontakty listowne i telefoniczne z tymi, którzy propagują jego twórczość. Często się obraża.

 

Właściwie, czytając, ma się uczucie zaglądania Gombrowiczowi „pod kołdrę”, to intymne zapiski, których jednak nie zniszczył, a więc może, jak sam przyznał, kiedyś by je opublikował. Czy w takiej właśnie formie, bez cięć, jak zdecydowała o tym jego żona? Trudno powiedzieć.

 

Zastanowić się trzeba może nad tym, jaką korzyść ma z lektury „Kronosu” czytelnik. Znawca pisarza, autor posłowia Jerzy Jarzębski twierdzi, że na czas lektury czytelnik ma szansę utożsamienia się z „szukającym sensu swej egzystencji Gombrowiczem”.

Wśród klubowiczów dominował pogląd, że była to raczej próba zmierzenia się z niełatwym tekstem, bliższego poznania słabości pisarza, którego życie było trudne, a oczekiwana sława przychodziła wolno.

Podkreślanym walorem „Kronosu” są zdjęcia, i począwszy od okładki po następne, można patrząc na nie przyznać rację Gombrowiczowi, który w „Testamencie” stwierdził, że nie zaznał wieku średniego, a smak starości poczuł od razu po rozstaniu się z młodością.

 

Na koniec podeprę się autorytetem prof. Michała Głowińskiego. Powiedział on w jednym z wywiadów, że „Kronos” jest bezcenny dla biografów pisarza, ale nie należy się w nim doszukiwać głębi. Stwierdził nawet, że nie nadaje się za bardzo do czytania.

I jeszcze jedna refleksja, może, biorąc przykład z autora „Kosmosu”, przyjrzeć się własnemu życiu „jako chronologicznej serii zdarzeń” i np. uporządkować własne zapiski, jeśli się je prowadzi albo zacząć to robić.

Październik 2014. Już jesień, choć pogoda letnia. Skończyłam „Kronos”, recenzja dla DKK. Czytam K.T. Lewandowskiego. Kryminał retro. W środę S. Koper w bibliotece. Zdrowie w normie. A  może jednak powrót do Gombrowicza, przeczytałam, że ci, których uwiódł i przekonał, zaczynają widzieć świat inaczej. Warto by się przekonać.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

 

 

Zapach cedru

"Zapach cedru" na pewno nie jest książką łatwą. Z każdą stroną jest coraz mroczniejsza. Autorka w sposób nienachalny, ale jednak jednoznaczny opisuje zło, zło legnące się w "normalnych" ludziach. Zwyczajna rodzina, zbudowana na miłości. Jakub poznaje swoją żonę Materię, gdy ta ma 13 lat. Wbrew woli rodziców uciekają, by się pobrać. Ojciec wyrzeka się córki i odtąd dziewczyna nie może liczyć na swoich bliskich. Między małżonkami zaczyna się psuć, co daje początek lawinie zdarzeń niszczących ich rodzinę. Pedofilia, gwałt kazirodczy, prostytucja nieletniej, dzieciobójstwo, plugawe miejsca, krwawe sceny, homoseksualizm i odebranie dziecka matce z imieniem Boga na ustach. Książka ma niesamowity klimat, pełno w niej głosów duchów, daru uzdrawiania i "świętości" najmłodszej siostry. I choć historie w niej zawarte są przerażające, to jednak chce się ją przeczytać do końca. Trudny jest początek, trochę zniechęcający, ale warto przez niego przebrnąć, bo autorka stworzyła galerię postaci niesamowitych, niezwykle wyraźnych i prawdziwych. Dotknęła wielu problemów. Opisała uprzedzenia na tle religijnym i rasowym. Stworzyła sagę rodzinną, która wciąga czytelnika aż do ostatniej strony i nie daje o sobie zapomnieć nawet już po skończeniu książki. Na pewno wywoła ogromne wrażenie, czy to pozytywne czy to negatywne, ale nie pozostawi nikogo obojętnym. Lubię książki, które wywołują takie emocje. Polecam.

Recenzja książki "Bambino" Ingi Iwasiów

Recenzja książki Ingi Iwasiów „Bambino

            Bambino – pierwsze skojarzenie – lody i znany slogan reklamowy: „Lody Bambino jedz latem i zimą”. Kolejne skojarzenie – adapter z czasów PRL-u. I już jesteśmy w klimacie powieści Ingi Iwasiów – miejsce akcji, Szczecin i bar mleczny Bambino, czas akcji, lata powojenne (w retrospekcji wojna) do 1981 roku.

            Czworo głównych bohaterów spotyka się w Szczecinie, który tylko dla Uli jest miastem rodzinnym. Ona, jako Ulrika, tu się urodziła i wychowała, ale po wojnie jest tu obca. Marysia przyjechała z Kresów, Anna z Gorlic, a Janek z Wielkopolski. Każdy szuka swego miejsca w mieście, które, w co głęboko wierzą, stwarza wiele możliwości. Ula i Anna pracują w Bambino, gdzie poznają się i pokochają Marysia i Janek.

            Toczy się zwykłe codzienne życie opowiedziane przez Ingę Iwasiów językiem, w którym dominują równoważniki zdań, jedno-, dwuwyrazowe wypowiedzenia. Styl ten na początku sprawia pewien kłopot, co przyznali wszyscy klubowicze, jednak dość szybko się go akceptuje. Co najwyżej sięga się kilka kartek wstecz, by odnaleźć „nitki” przeplatających się losów bohaterów. Towarzyszą temu bardzo ciekawe i mądre refleksje na temat życia w wielokulturowym Szczecinie i nie tylko. Sporo tu przemyśleń o ludziach, uczuciach, historii. Piękny jest rozdział: „Więzi, nie na czasie” Obserwujemy życie bohaterów, którzy bardzo pragną „oswoić” dla siebie miasto, w którym się znaleźli.

Jednak przeszłość wciąż jest silnie obecna w ich życiu. Janek próbuje zetrzeć piętno bękarta i z nadzieją na lepszą przyszłość dla siebie i rodziny daje się uwieść propozycji pracy w UB. Jego żona Marysia chce zapomnieć o traumie dzieciństwa. Praca, małżeństwo, macierzyństwo – „to dla niej i Janka miało być życie”, „mieli mieć przyszłość”. Niestety nie udało się.

Dla Anny, starszej od nich o 10 lat, najważniejsze są wskazówki mamusi i stara się konsekwentnie wcielać je w życie, Raczej zimna, wyrachowana, nie budzi mojej sympatii. Co innego Ula, to najsympatyczniejsza postać, lgną do niej wszyscy. Opiekuńcza, udziela rad, matkuje Marysi i Jankowi, potem ich córce. Tylko dla siebie o nic nie walczy. Pozwala odejść Stefanowi, nie umacnia więzi z rodziną w Niemczech. Pisarka każe Uli twardo stąpać po ziemi, wykonywać swoje obowiązki, po prostu żyć i gdy trzeba „ścieśniać własne terytorium”.

Śledzimy losy bohaterów w kolejnych krótkich rozdziałach o znaczących dla akcji tytułach i datach. Unosi się nad nimi klimat PRL-u z szarzyzną i smutkiem, polityką gdzieś w tle. Inga Iwasiów, jak mówi w wywiadach nie jest zwolenniczką „płytkiego pocieszycielstwa”, uważa, że „dziedziczymy smutek, tylko staramy się go ukryć, zasłonić”.

Bambino” pokazuje taki właśnie świat, bez happy endu, jednak warto go poznać. To wartościowa powieść. Ci, których chcą poznać dalsze losy bohaterów, niech sięgną do książki „Ku słońcu”.

Wiesława Kruszek, DKK przy PBP w Sieradzu

Złote nietoperze

Czym są złote nietoperze? Złudzeniem, czymś co nie istnieje. Tak, jak świat głównej bohaterki książki Grażyny Jeromin-Gałuszki. Matylda spędza swoje dzieciństwo w domu dziecka, ponieważ matka porzuca ją zaraz po urodzeniu. Kiedy dorasta zabiera ją do siebie wyplatacz koszy – Mateusz. Twierdzi, że akurat zdechł mu pies, a on potrzebuje kogoś do pilnowania domu. To bardzo małomówny mężczyzna, nie jest nawet skory do spędzania czasu wspólnie z Matyldą. Nie przeszkadza jej to jednak. Uprawia rolę, hoduje kury, krowę i gęś, na wsi, w nieco ascetycznych warunkach odnajduje prawdziwe szczęście. Niestety kiedy wszystko zaczyna się układać, los często potrafi płatać figle. Mateusz umiera, a do posiadłości sprowadza się jego była żona – Lora, która jest zupełnym przeciwieństwem Maryli. To wymalowana, elegancka, wyniosła kobieta. Nie budzi sympatii Maryli, która zwykła ubierać się w za duże męskie koszule, nie malować się i żyć skromnie. Kobiety otwarcie okazują sobie niechęć. Niejednokrotnie Lora otrzymuje groźby śmierci pod swoim adresem. Z czasem jednak obie panie przyjmują wspólny front, bowiem okazuje się, iż Mateusz miał swoją mroczną tajemnicę, o której żadna z nich nie wiedziała, pomimo lat, jakie z nim spędziły.
Grażyna-Jeromin Gałuszka napisała wspaniałą lekturę na długie, jesienne wieczory. Można w niej odkryć wątki zarówno kryminalne, społeczne, jak i miłosne. Wszystko pojawia się w wyważonych proporcjach, żaden z nich nie dominuje na tyle, aby zanudzać czytelnika. Jedynym minusem jest to, iż w książce zawarte są zdjęcia, co nie pozwala na subiektywną wizualizację bohaterek.

Dym się rozwiewa

Jacek Milewski, współzałożyciel i dyrektor jedynej w Polsce szkoły dla dzieci romskich, działającej od 1993r.  w Suwałkach. Autor publikacji i reportaży poświęconych przede wszystkim tematyce cygańskiej. Jako znawca kultury cygańskiej i traktowany przez tę społeczność jak swój, napisał książkę, którą chciał obalić stereotypy jakimi myślimy o Cyganach. Pokazał ich codzienne życie, zwyczaje, troski i filozofię. Nie ujawnił wszystkiego co wie, bo tak jak Papusza, byłby wyklęty za to, że "zdradził". To zamknięta społeczność, która chroni swoje tajemnice. Milewski występuje raz w roli bohatera opowieści, raz w roli narratora, a czasem zupełnie oddaje głos Cyganom. Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie pamiętnika 10-letniego chłopca, który na naszych oczach coraz lepiej pisze po polsku i rozkwita wiedzą. Wszystkie te opowieści mimo swej fragmentaryczności, są niezwykle barwne, "żywe", nasycone emocjami. Sprawnie napisane nie nużą i choć żadnej nowej wiedzy o Cyganach nie wnoszą, to warto zanurzyć się w ten świat i poznać bohaterów Jacka Milewskiego.

"Do ciepłych krajów"

Paweł Wróblewski to człowiek mający ogromne samozaparcie, wytrzymałość fizyczną oraz cechę, którą chciałby posiadać chyba każdy z nas – nie boi się spełniania własnych marzeń. Postanowił przemierzyć samotnie Afrykę na rowerze i dokonał tego. Mimo wielu niepowodzeń, przykrych sytuacji i nieprzewidzianych kłód, które „spadały mu pod koła” nie poddał się i osiągnął swój cel. Właśnie o tej podróży opowiada książka „Do ciepłych krajów” jego autorstwa. Jest to lekka, lecz interesująca lektura podróżnicza dla wszystkich, którzy marzą o dalekich wyprawach, ale z jakichś względów (materialnych czy osobistych) nie mogą urzeczywistnić swoich planów. Spoglądając na okładkę nie spodziewałam się niczego szczególnego, jednak lektura pozytywnie mnie zaskoczyła. Jedynym minusem jest brak zdjęć, jednak opisy są tak realistyczne, że rekompensują to w zupełności. Czytając ją miałam wrażenie, że sama jadę rowerem przez „Czarny Ląd” – zmartwienia, problemy i troski bohatera mocno pobudzają wyobraźnię. A przecież właśnie o to w książkach chodzi, abyśmy mogli zbudować swój subiektywny obraz sytuacji. Książkę polecam gorąco, szczególnie na zimowe wieczory, kiedy pozostaje nam rozgrzać się wyobraźnią.

Recenzja książki "Europejka" Manueli Gretkowskiej

Minęło 10 lat od naszego wejścia do Unii Europejskiej. Dziennik Gretkowskiej zawiera zapiski z kilkunastu miesięcy poprzedzających to wydarzenie. Oczywiście jej komentarze do aktualnych spraw polityczno – społecznych to tylko część książki. Dużo miejsca poświęca swemu życiu rodzinnemu, pisze o macierzyństwie, kupowaniu domu, samochodu. Wiele jest refleksji na temat mediów, literatury, muzyki. Ot, takie zwykłe sprawy widziane oczyma pisarki, która często jest określana jako skandalistka. Tym słowem otwiera „Europejkę”, dodając zaraz, że przecież „tak dba o normalność siebie i rzeczy”.

 

Faktycznie, gdy czyta się jej książkę, nie widać, by unosiła się nad nią atmosfera skandalu. Już fotografia na okładce przedstawia stateczną rodzinę w strojach sprzed lat, zapiętą na ostatni guzik. Owszem, będzie też o sprawach intymnych, będą dosadne, a nawet wulgarne wyrazy, ale skandalistka? Ależ skąd, troskliwa matka dość absorbującego dziecka, dająca sobie co jakiś czas wolne na kino, ulubione sushi, pogaduszki z przyjaciółką czy wyciszenie w kościele.

 

Komentarze Gretkowskiej są barwne i dowcipne, włącza też ładne metafory. Mnie najbardziej podoba się ta o herbacie: „wywar z czasu: trzy, pięć minut nasiąkniętych wiecznością”.

Czyta się „Europejkę” bardzo dobrze, bawiąc się, a niekiedy irytując. Pisarka np. często przywołuje w swych zapiskach Muńka Staszczyka, uważając, że jest wciąż obecny w mediach. Wypomina mu „przerośniętą chłopaczkowatość”, która ją drażni w „muńkowatości”. Uwzięła się na niego?

 

Krytycznie ocenia Polskę i Polaków. Uważa swoich rodaków za trochę niedouczonych. W sumie, kiedy widzę, jakich autorów Gretkowska czyta, zaczynam mieć kompleksy: Catherine Millet, Loyola, Ken Wilber, Newton, Houellebecq. Mam się poczuć niedouczona?

 

Zastanawiam się, czy pisarka jest szczera w swym dzienniku, a może po prostu kreuje siebie. Wydaje mi się, że tej kreacji jest chyba więcej.

Zatem po 10.latach w Unii to już na pewno „Europejka” nie „Polka”.

Cesarz Ryszard Kapuściński DKK Rawa Maz.

Cesarz
Ryszard Kapuściński
Czytelnik Warszawa 1982

Wrześniową lekturą w moi  oddziale DKK  był Cesarz pióra Ryszarda Kapuścińskiego, zwanego nomen omen cesarzem reportażu. Dobrze się stało, gdyż gdyby nie DKK, sam raczej bym po tę książkę nie sięgnął. Nie z powodu nieznajomości autora, ale raczej z powodu zbyt dużej podaży książek wartych poznania w stosunku do ilości czasu, którym dysponuję.

Ryszard Kapuściński (1932-2007) polski reportażysta, publicysta, poeta i fotograf, całkowicie zasłużył swym dorobkiem na zaszczytny, wspomniany wyżej przydomek. O wielkości jego pióra świadczy chociażby to, że obok Stanisława Lema jest chyba najczęściej tłumaczonym na języki obce z naszych pisarzy. Niektórzy zarzucają mu, iż współpracował z tajnymi służbami PRL, ale nie miejsce tutaj na takie bzdury. Temat realiów świata demoludów jest skomplikowany, i można o nim długo, a nawet trzeba długo, jeśli nie ma być tylko propagandowym odmóżdżaniem, ale dotyczy co najwyżej oceny człowieka. Mieszanie tej problematyki z oceną twórczości jest, delikatnie mówiąc, infantylne. To tak, jakby oceniać doskonałość konstrukcji samochodu czy piękno rzeźby przez pryzmat poglądów politycznych ich twórcy. Jest to co najmniej nielogiczne. Albo konstrukcja jest udana, albo nie. Albo rzeźba zachwyca, albo nie. Podobnie z literaturą.

Do Cesarza podszedłem niczym tabula rasa. Nie pamiętając już nawet co i kiedy było moim ostatnim czytelniczym spotkaniem z Kapuścińskim, bez dowiadywania się, o kogo chodzi w tej książce; kim jest tytułowy Cesarz i jakie zebrała ona po pierwszej publikacji (1978) recenzje. Potem, po skończonej lekturze, doczytałem, iż właśnie ten reportaż, bo to jednak reportaż, choć unikalny w formie, pozwolił Ryszardowi Kapuścińskiemu zabłysnąć w literaturze faktu na skalę międzynarodową; był to jego pierwszy naprawdę wielki sukces doceniony już przez współczesnych. To jednak tylko taka dygresja. Wróćmy do początku.

Od pierwszych stron dowiadujemy się wszystkiego; Cesarz to Haile Selassie I, władca Etiopii w latach 1930 – 1974 (zm. w 1975). Historia, o jakiej książka opowiada, to specyfika jego panowania ze szczególnym naciskiem na okres ostatni i czas upadku (w wyniku prokomunistycznego puczu wojskowego kierowanego przez Mengystu Hajle Marjama). Temat teoretycznie ciężki, jednak od samego początku poznać pióro Mistrza. Rzecz, która w innym wydaniu byłaby przygnębiająca, czyta się lekko, niczym komedię, groteskę lub bajkę. Gdyby zmienić nazwiska, nazwy i daty, równie dobrze mogłaby to być powieść science fiction, baśń lub klasyczna tragedia, antyutopia czy cokolwiek innego. Kapuściński ubrał całość w formę zbioru luźnych opowieści; wspomnień osób z personelu nieistniejącego już Pałacu, połączonych ze sobą tylko osobami dwóch cesarzy. Cesarza bohatera tych przypowieści, czasami nieledwie anegdot, oraz cesarza reportażu, który ich wysłuchał i zapisał słowa o świecie, który przeminął. Zapisał pięknie, miejscami wierszowaną prozą, pięknym zaiste stylem. Niektórym ten język wydaje się sztuczny, ale w moim odczuciu ten zabieg, celowy i przemyślany, dodaje autentyzmu. Wspominają o tym zresztą ci, którzy wypełnili książkę treścią, czyli niedobitki minionego ustroju, którzy cudem uniknęli więzienia i śmierci podczas politycznej zmiany warty. W swych opowieściach niejednokrotnie wspominają, iż Pałac wywoływał natychmiastową zmianę w zachowaniu, wyglądzie, a pewnie i wysławianiu się osoby, która doń wstępowała. Uważny obserwator widzi to i w naszych czasach, i w naszych realiach. Księdza czy polityka z niektórych kręgów można bez pudła poznać po sposobie mówienia, po rytmie i intonacji, po melodii jego języka i specyficznych formach, których używa. To właśnie, oddanie klimatu i, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, piętna kultury korporacyjnej, , udało Kapuścińskiemu udało się po mistrzowsku.

Cesarstwo Haile Selassie upadło. Przeminęły i rządy tych, którzy mu władzę odebrali. Ustrój, w którym żył i tworzył Kapuściński też już nie istnieje. Wszystko przemija, a książka ta budzi w czytelniku nie mniej żywy odzew niż w roku 1978. Dlaczego?

Cesarz to opowieść o władzy. Wydawać się nam może groteskowy, jego świat okrutny, a rozstrzygnięcia decydentów idiotyczne. Do czasu jednak, aż spojrzymy dookoła i skonstatujemy, iż biorąc pod uwagę nasze realia, położenie geograficzne, uwarunkowania historyczne i ekonomiczne, być może jesteśmy świadkami i uczestnikami jeszcze większej degrengolady niż ta, która poprzedziła upadek Cesarstwa Etiopii. Łatwo zobaczyć, że mechanizmy sprawowania władzy pokazane w Cesarzu, niczym w krzywym zwierciadle, są ponadczasowe, podobnie jak obojętność tych na górze wobec problemów tych na dole. To samo było w Cesarstwie Rzymskim, to samo w IVRP. Oczywiście entourage się zmienia, ale szkielet i maszyneria, która wprawia go w ruch, pozostają wciąż, od tysiącleci, te same. Nie zmienił tego ani Jezus, ani Stalin. Nie dała temu rady żadna rewolucja. Jedyna szansa być może w ewolucji, w czymś na wzór szwedzki, ale jak mawiał Lenin, warunkiem tej drogi jest bogactwo, więc dla większości jest zamknięta. I choć Kapuściński tak daleko nie sięga, a może właśnie dlatego, że powstrzymuje się od wszelkich ocen i komentarzy pozwalając opowiadać swym rozmówcom tak, jak oni wszystko widzą lub chcą widzieć, książka absolutnie się nie zestarzała. Wręcz przeciwnie. Każda mijająca epoka, która tak naprawdę niczego nie zmieniła z wyjątkiem zmiany lukru na wielkim torcie zwanym władzą, dodaje Cesarzowi nowej aktualności i większej autentyczności. Jest to też opowieść o istocie natury ludzkiej, którą dużo trudniej zmienić na lepsze niż ustrój, o tym co przemija, i o tym, co zmienić jest prawie niemożliwym. Książka, która każdemu daje do myślenia i która nikogo nie pozostawi bez reakcji. I choć refleksje na pewno są różne, a może właśnie dlatego absolutnie i zdecydowanie polecam

Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

Zabić drozda Nelle Harper Lee DKK Rawa Maz.


Zabić drozda
Nelle Harper Lee
Gdybym wcześniej przeczytał jakąś recenzję powieści Zabić drozda, jedynej książki, jaką wydała Amerykanka Harper Lee, pewnie nieprędko bym po nią sięgnął. Gdybym przeczytał dwie, musiałbym przeczytać więcej, a wtedy sam nie wiem, gdyż każda mówi jakby o innej książce. Na szczęście kiedyś Skoda, chwała wieczna jej za to, zasponsorowała konkurs czytelniczy w serwisie LubimyCzytać.pl i wybór dzieł, które wytypowano do oceniania oraz recenzowania w ramach owego współzawodnictwa, stał na naprawdę wysokim poziomie. Był to po prostu niezwykle udany zestaw must read. Wspomniana amerykańska autorka ze swoim dziełem też się znalazła w owym zestawieniu i choć nie przeczytałem Zabić drozda w ramach wspomnianego wyzwania, gdyż nie lubię czytać na zamówienie i na czas, o ornitologicznym tytule nie zapomniałem.

Czy można opublikować tylko jedną powieść w życiu i stanąć od razu, a zarazem na zawsze, w gronie najlepszych piór świata? Można. Jak w dawnej maksymie życiowej, o której już teraz mało kto pamięta: rób raz, a dobrze. Buduj i pisz tak, jakbyś miał żyć wiecznie, żyj tak, jakbyś miał umrzeć jutro. Pani Nelle Harper Lee wydała tylko jedną powieść, i przyniosła jej ona nie tylko sławę, Nagrodę Pulitzera i Prezydencki Medal Wolności oraz wiele innych honorów, ale przede wszystkim wieczne miejsce w historii literatury i sercach czytelników, którego zazdrościć jej mogą nawet laureaci Literackiej Nagrody Nobla. Kim jest ta skromna pani, obecnie już starowinka, która w 1960 roku stworzyła dzieło, które dziś rzuciło mnie na kolana, podobnie jak wielu innych przed mną, i która przez swą skromność i postawę jawi nam się trochę jak ktoś z nie tego świata?

Nelle Harper Lee urodziła się w 1926 roku. Dorastała w zapadłej dziurze na Białym Południu jako najmłodsza córka wydawcy lokalnej gazety, który był jednocześnie miejscowym prawnikiem i praktykował w latach od 1926 do 1938. Oczywiście byli Białymi. Zanim jej ojciec został formalnie przyjęty do palestry, bronił dwóch Czarnych, ojca i syna, oskarżonych o zabójstwo białego sklepikarza, ale obaj zostali skazani i powieszeni. Lee od najmłodszych lat była pożeraczem książek, a jej najlepszym przyjacielem od lat dziecięcych był sąsiad, młody Truman Capote (Truman Streckfus Persons), który wyrósł na znanego amerykańskiego pisarza. W przeciwieństwie do swej koleżanki z podwórka tworzył wiele.

Znając już choćby ten pobieżny początek biografii naszej pisarki nietrudno się domyślić, iż choć fabuła powieści Zabić drozda jest fikcyjna, zawiera w sobie wiele wątków autobiograficznych i obrazów z dzieciństwa autorki. Główną postacią opowieści jest ośmioletnia Smyk* Jean Louise Finch, prawdziwa chłopczyca, młodsza siostra Jeremy’ego Atticusa Fincha zwanego Jem. Są półsierotami wychowywanymi przez ojca Atticusa Fincha, który jest białym prawnikiem, oraz czarną nianię. W małym, nieco zabitym dechami, miasteczku lat trzydziestych problemy rasowe wydają się uśpione. Nie ma tam Klanu, nie ma zbuntowanych Czarnuchów i każdy zna swoje miejsce. Do czasu, aż jeden z Czarnych zostaje oskarżony o zgwałcenie Białej. Miejscowy sędzia na obrońcę z urzędu wyznacza Atticusa. Łatwo przewidzieć, iż sprawy zaraz zaczną się komplikować i nic już nie będzie takie jak było. Co jednak się będzie działo, tradycyjnie Wam nie zdradzę.

Na podstawie powieści w 1962 roku w reżyserii Roberta Mulligana nakręcono film fabularny pod tym samym tytułem z Gregorym Peckiem w roli Atticusa. Film został uhonorowany trzema Oscarmi i trzema Złotymi Globami. Obraz ten, podobnie jak wiele recenzji samej powieści, koncentruje się głównie na temacie początków walki z rasizmem na amerykańskim Południu. Jest to tylko jednak jeden z aspektów, które nadały książce tak wielką rangę w historii literatury i tak wyjątkowe znaczenie według mojej własnej oceny.

Są powieści świetne, są powieści rewelacyjne, są też prawdziwe dzieła. Jedne się zestarzeją i z upływem czasu przestaną przemawiać do czytelników, inne zachowają swą świeżość, swą moc poruszania serc i umysłów na wieki. Te ostatnie to arcydzieła. Obawiam się używać tego słowa, podchodzę do niego niczym pies do jeża. W tym jednak przypadku nie mam innego wyjścia. To jest arcydzieło w pełnym i najpoważniejszym znaczeniu tego słowa.

Powieść Harper Lee jest o rasistowskim południu Stanów. I jest o rasizmie w USA. O walce z nim też jest. Choć temat ten jest wciąż aktualny, i pewnie będzie zawsze na czasie, gdyż wiele narodów w każdej epoce ma swych Czarnuchów, tylko ich nazwy się zmieniają. Jest to jednak również pięknie odmalowany obraz lat trzydziestych na prowincji południa USA. Plastyczny, żywy, jak wspomnienia autorki, którymi przecież jest w istocie ta książka. Mamy też płaszczyznę kryminalną i sądową, owo zgwałcenie, oskarżenie, i to wszystko co z nich wynikło, a czego zdradzać nie będę, gdyż rozwój owych konarów wyrastających z pnia głównego przestępstwa jest całkiem odmienny od tego, czego się możemy spodziewać, a samo zakończenie owych wątków w pełni zaskakujące, niczym w świetnym kryminale. Można widzieć tu powieść obyczajową, gdyż rzeczywiście, tło i zwyczaje społeczne ukazane zostały z niezwykłym mistrzostwem, a postacie, którymi zaludniony jest świat tej powieści to prawdziwy popis przekonujących, dynamicznych i wyrazistych charakterów. Mamy jeszcze kilka innych, znaczących wątków, splecionych ze sobą, jak choćby tajemnica Artura "Boo" Radleya ukrywającego się przed światem w sąsiednim domostwie. Każdy ma znaczenie, każdy ma swą rolę w całości i nierozerwalnie jest z nią połączony. O czym więc jest ta historia?

O ludziach, i o życiu. O rodzinie i miłości. O tym, czym się różni człowiek od motłochu i o tym również, że motłoch składa się z ludzi. Tak naprawdę nie jest to powieść o latach trzydziestych, rasizmie i Ameryce. Wystarczy zmienić nazwiska, kraj i czasy, byśmy zobaczyli to, co odgrywa się wszędzie i zawsze. To przede wszystkim opowieść o odwadze. Nie tej głupiej, której może doznać nawet największy debil pod wpływem strachu lub propagandy, zwłaszcza gdy ma karabin w ręku i nie myśli o tym, iż za chwilę może skończyć jako kukła bez rąk i nóg, ale tej prawdziwej, która w imię wyznawanych wartości i samego człowieczeństwa wymaga, by stanąć do walki z góry skazanej na przegraną. By dzień po dniu, z tą świadomością, że konsekwencje trzeba będzie ponosić do końca życia, robić NAPRAWDĘ to, co się uważa za słuszne i prawe, za warunek bycia dalej porządnym człowiekiem w swoich własnych oczach, nawet bycia człowiekiem w ogóle. Tak jak Atticus NAPRAWDĘ bronił oskarżonego o gwałt Murzyna, choć wiedział, że wygrać nie może, a stanąć będzie musiał przeciwko całej społeczności. Właśnie. Czy na pewno całej? A może robił to dla swoich dzieci i tych wszystkich, których głosy ginęły w powszechnym wołaniu, by powiesić Czarnucha, ale jednak gdzieś tam byli i robili co mogli, choć nic zrobić nie było w ich mocy? Warto podkreślić, iż w przeciwieństwie do wielu innych zawodowych obrońców uciśnionych; goniących za chwałą lub pieniędzmi; prawników, polityków i duchownych, Finch nie zgłosił się sam do sprawy, która jest osią fabuły. Został do niej wyznaczony przez miejscowego sędziego jako obrońca z urzędu i choć wie, że wygrać nie może, zamierza nie tylko wypełnić formalny obowiązek, ale wypełnić go NAPRAWDĘ; zrobić wszystko, by spróbować osiągnąć niemożliwe. Dla oskarżonego, dla swych dzieci, dla samego siebie i swego sumienia, dla wszystkich, nawet tych, którzy go za to znienawidzą.

„Zabić drozda to największy grzech" – zdanie klucz do całej powieści. Dlaczego? Przeczytajcie sami. Odpowiedź poznacie w trakcie lektury niezwykłej, również z tego powodu, iż narratorem jest ośmioletnia Smyk. Mówi ustami dorosłej kobiety, która wspomina siebie sprzed lat, ale zarazem pamięta dokładnie jak wtedy czuła, jak mówiła, co rozumiała i w jaki sposób, która pamięta siebie samą wtedy. Niesamowity zabieg, który się pisarce udał z niezwykłym wyczuciem, bez śladu fałszu czy sztuczności.

Nie wiem na jakim poziomie są inne tłumaczenia i wydania, ale to, które miałem przyjemność poznać, mogę polecić, mimo kilku wpadek. Drozd na okładce, to nie żaden drozd, tylko kwiczoł. Też z drozdowatych, ale to tak, jakby nie odróżnić rudzika od kopciuszka lub kosa. Skąd ten błąd nie mam pojęcia. Jest też w samym tekście kilka omyłek różnych rodzajów, ale nie wpływają one znacząco na odbiór tej wspaniałej książki. Mądrej, pięknej, prawdziwie wychowawczej. Zwykle nie używam takich określeń, gdyż wydają mi się zbyt górnolotne, a teraz mam wręcz wrażenie, iż nie oddają w pełni wagi tego dzieła. Moim zdaniem jest to lektura, jakiej potrzebuje nasze społeczeństwo i nasze czasy. Każde społeczeństwo i każde czasy, jeśli nie chcemy by motłoch nadawał ton ludziom.

Co nam z lektur, które propagują walkę zbrojną w czasach, gdy nie ma z kim walczyć? Do kogo strzelać? Jak umierać i za co? Wymordować tych, którzy myślą inaczej, jak nawołują hasła na koszulkach „patriotów”? Zabić drozda pokazuje jak żyć, a to wbrew pozorom jest chyba najtrudniejsze, jeśli chcemy pozostać porządnymi ludźmi, gdyż to walka, której końca nie ma, i w której konsekwencje podejmowanych decyzji będą nas dotykać do końca naszej drogi na tym świecie. To walka najtrudniejsza, gdyż tych porządnych zawsze jest zbyt mało, a ostatnio u nas chyba wyjątkowy ich deficyt. Nomen omen – w Polsce centralnej do drozdów strzela się jak do wściekłych psów. Przypadek to, czy złośliwy chichot Pana Boga?

Jeszcze raz zachęcam do lektury i podkreślam, iż jest to jedna z najwartościowszych, najbardziej godnych polecenia książek jakie dotąd miałem w ręku. Przy tym czyta się ją z przyjemnością tak wielką, że aż nieprzyzwoitą w zestawieniu z powagą i wagą przemyśleń, które wywołuje

Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

Artur Baniewicz Dobry powód, by zabijać DKK Rawa Maz.

Artur Baniewicz
Dobry powód, by zabijać
wydawnictwo: W.A.B. 2005

W październiku lekturą „obowiązkową”, w oddziale DKK do którego przynależę, była powieść Artura Baniewicza Dobry powód, by zabijać. Dotąd nie miałem do czynienia z prozą tego autora, lecz pozytywne opinie, jakie zebrały jego wcześniejsze powieści fantasy, dawały nadzieję na dobrą lekturę.

Pierwszym zgrzytem jest sama okładka, w moim odczuciu wyraźnie kiczowata i odwołująca się do niskich instynktów. Widzimy na niej zlepek dwóch lub trzech zdjęć ukazujących dwa elementy, które zawsze kojarzą się z dobrą sprzedażą, czyli broń palną symbolizującą przemoc oraz popiersie obnażonej kobiety w czymś w rodzaju ekstazy. Niestety, pani grafik (Magdalena Podgórska-Bartkiewicz) nie wykazała się odwagą i konsekwencją, i nie pokazała tego, co naprawdę kusi większość facetów, co sprawia, iż kalendarze wiszące we wszystkich warsztatach mechanicznych naszej sfery kulturowej wyglądają tak podobnie. Nie wspominam o wrażeniach, jakie taka grafika wywiera na potencjalnej czytelniczce.

Nico zniesmaczony okładką, przypominającą pierwszą stronę brukowca, rozpocząłem lekturę mając nadzieję, iż front to chwyt marketingowy, tani bo tani, ale niekoniecznie mający przełożenie na treść książki. W pierwszej chwili, gdy tylko zacząłem czytać, miałem wrażenie, iż trafiłem na prawdziwą perełkę. Polska baza wojskowa sił pokojowych w Turkmenii. Terroryści w okolicy. Grupa spiskowców wewnątrz bazy planująca kradzież amunicji i sprzedanie jej wrogowi. Ciekawy pomysł na powieść wypełniającą pustkę, jaką mamy w naszej literaturze. Brak bowiem dotąd dobrej prozy z pogranicza sensacji i wojny, której fabuła umiejscowiona byłaby w poperelowskiej polskiej rzeczywistości. Jak dotąd nie mamy wciąż w ogóle polskiej powieści wojennej, która mogłaby przebić fenomen Czterech Pancernych, choć od zmiany ustroju minęły już pokolenia.

Był taki moment, gdy myślałem, iż to jest to! Lecz to była tylko chwila. Fabuła okazała się mocno naciągana, wręcz nierealna. A styl…

No właśnie. Z tym to już naprawdę ciekawa sprawa. Gdyby losowo wyciąć niezbyt długie fragmenty z książki i rozdać ludziom do przeczytania, w co drugim pewnie przypadku wrażenia byłyby całkiem pozytywne. Kończą się jednak po złożeniu tych kawałków w całość. Chwile świetnie zapowiadającej się akcji są przerywane niekończącymi się refleksjami głównego bohatera, który jest zarazem narratorem. Ba, nie tylko rozmyślaniami, ale nawet dialogami. Mielenie jęzorem i tasiemcowe rozważania w czasie, gdy toczy się walka o życie, kojarzą mi się tylko z jednym – z brazilianą i innymi telenowelami. Nie wiem, czy autor kiedykolwiek był w prawdziwym wojsku, czy kiedykolwiek stoczył choćby zwykłą podwórkową walkę na serio. Ważne jest to, że wygląda z jego powieści, jakby takie doświadczenia były mu najzupełniej obce, a w dodatku, co jest jeszcze gorsze, jakby takie przejścia przekraczały możliwości jego wyobraźni. Tego się nawet nie da opisać, to trzeba samemu przeczytać.

Niestety, jak ukazał nasz (czyli klubowiczów DKK) przykład, tylko niewielu jest w stanie ukończyć tę lekturę. W naszym klubie sztuki tej dokonało trzydzieści procent śmiałków. Padały nawet propozycje, by recenzję z tego dzieła nazwać "Baniewicz do bani", lecz uważam, iż nie można oceniać pisarza po jednej powieści. Każdą książkę należy wartościować niezależnie od dotychczasowego dorobku autora. Z podpowiedzi tych więc nie skorzystałem.

O błędach merytorycznych, takich jak nierealne skutki użycia broni czy nieodróżnianie karabinu od karabinku, co jest tym samym dla powieści wojennej i sensacyjnej, czym nieodróżnianie marchewki od pietruszki dla literatury kulinarnej, nawet nie będę wspominał. Jakby tego wszystkiego było mało, autor czasami pisze w taki sposób, że trafia tylko do tych, co wiedzą, a i oni momentami się zastanawiają, co też artysta ma na myśli. Przykładem choćby bagnet, który w połączeniu z pochwą do niego tworzy swego rodzaju nożyce do cięcia drutu. Autor opisuje to w taki sposób, że każdy wiedzący zastanawia się, o czym on przynudza, a każdy, kto nie zna tego rozwiązania technicznego i tak nie zrozumie, gdyż zabrakło kluczowego zwrotu – tworzy nożyce. Jestem przekonany, a potwierdziłem to kilkoma testami na ludziach, iż na podstawie lektury tej powieści nikt nie dowie się, o co chodzi z tym bagnetem, drutami i pochwą. Kto wie, ten wie, a reszta niczego nie zrozumie. Takich kwiatków niestety jest kilka. Dalszych uchybień nie będę już wyłuszczał. To by nawet nie wyglądało na kopanie leżącego, a na bezczeszczenie zwłok.

Wielka szkoda, że wyszło jak wyszło. Był i dobry temat wojskowo-sensacyjny, i wątki erotyczno-miłosne, i niezły pomysł na fabułę, i sądząc po króciutkich fragmentach być może całkiem niezłe pióro. Nawet ocena realiów armii naszej obecnej (której to już) Rzeczpospolitej wydaje się dość celna i przekonująca. I wszystko na nic.

Ja osobiście nie odczuwam tej lektury jako straconego czasu, ale tylko dlatego, że uciekając od niej uruchamiałem wyobraźnię i zastanawiałem się, jak by to mogło wyglądać. Jakbym tworzył alternatywną powieść w głowie. Nie każdy jednak tak ma, co potwierdziły zdecydowanie negatywne wypowiedzi innych członków klubu.

Gdybym miał porównywać tę książkę Baniewicza do innej o podobnej tematyce, napisanej zresztą też przez polskiego fantastę, czyli do Żmii Sapkowskiego, musiałbym powiedzieć, że ta druga jest zdecydowanie lepsza, pomimo wszystkich tych krytycznych uwag, które wobec niej miałem, i które nadal podtrzymuję. Niech to posłuży za końcową ocenę


Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka

W rajskiej dolinie wśród zielska Jacek Hugo-Bader DKK Rawa Maz.

W rajskiej dolinie wśród zielska
Jacek Hugo-Bader
Wydawnictwo Czarne 2010
Wydanie II
Grudniową lekturą oddziału DKK, do którego należę, był reportaż Jacka Hugo-Badera „W rajskiej dolinie wśród zielska”. Ponieważ ostatnim klubowym reportażem był „Cesarz” mistrza Kapuścińskiego, więc do lektury przystąpiłem z zapałem, licząc na coś podobnego. Autor został wielokrotnie doceniony, między innymi dwukrotnie nagrodą Grand Press (w latach 1999 i 2003) i Bursztynowego Motyla (w 2010) oraz nominacjami do Nagrody Literackiej Gdynia i do Nagrody Nike, stąd moja nadzieja na wartościową, mądrą i bogatą poznawczo książkę wydawała się uzasadniona.

„W rajskiej dolinie” jest zbiorem reportaży z terenów dawnego ZSRR publikowanych pierwotnie na łamach Gazety Wyborczej. Doskonałego warsztatu stricte literackiego pisarzowi odmówić nie można. Język barwny, plastyczny, obrazowy, a jednocześnie prosty, konkretny i szybki w odbiorze. Kolorytem nieodparcie, przynajmniej w moim odczuciu, przypominający gawędy imć pana Zagłoby. Idealne opowieści rodem z mocno podkolorowanych wspomnień przy kielichu. Sęk w tym, że to podobno reportaż.

„reportaż «tekst publicystyczny, audycja lub film będące opisem zdarzeń lub faktów opartym na autentycznym materiale» (za słownikiem internetowym co prawda, ale jednak PWN)”

Reportaż, a więc literatura faktu. Co więc powiedzieć na ewidentne bzdury, których nie można zrzucić ani na tłumacza, ani na chochlika (wszak to drugie wydanie książkowe, a wcześniej była jeszcze i publikacja w gazecie)?

„Issyk-kul to najgłębsze i zarazem po andyjskim Titicaca najwyżej położone jezioro na świecie.” Mistrzostwo świata. Ile ewidentnych przekłamań można zmieścić w jednym zdaniu? Ani pierwsze, ani drugie jezioro, nie jest ani najgłębsze, ani najwyżej położone na świecie. Jako nauczyciel z wykształcenia(!) i wykonywanego niegdyś zawodu, autor pewnie wie, że za taką wpadkę uczeń dostaje wieelką jedynkę. I to właśnie zaczyna zastanawiać i budzić refleksje. Po pierwsze, jeśli tak wygląda profesjonalizm i wiarygodność najlepszych polskich reportażystów, to co są warte teksty tych słabszych. Po drugie, jaki poziom reprezentują ci wszyscy recenzenci, krytycy i jurorzy, którzy tak ewidentnych gaf nie zauważają. Wszak, gdyby ktokolwiek je wytknął, na pewno zostałyby poprawione. Jest to niestety potwierdzenie, iż w naszym kraju wszelkie zaszczyty i nagrody rozdaje się między swoich nie zważając nawet na ewidentną niekompetencję. Wyśmiać to można ucznia w szkole, ale nie uznanego reportażystę. A rzeczy podobnych jest w książce więcej.

„Wyjątkowo silny huragan” o prędkości (…) 15 m/s(sic!). Naprawdę ta Nike się należała – przecież to aż 54 km/h, czyli 6-7 w skali Beauforta (prawidłowe nazewnictwo silny/bardzo silny wiatr). Huragan to 12 w tej skali, czyli wiatr o prędkości powyżej 117 km/h (powyżej 32.5 m/s). Bardziej obrazowe od liczb są skutki. 7 B praktycznie nie powoduje strat materialnych, a 12 B to klimat, który uwielbiają twórcy filmów katastroficznych, tym bardziej że do 12 B wchodzi wszystko powyżej okolic 120 km/h, łącznie z Katriną.

Początek rozdziału „«Komsomolec »” z głębin” jest opatrzony zdjęciem okrętu podwodnego z podpisem „To jedyne zdjęcie «Komsomolca»”. Proponuję krótką wizytę w internecie, jeśli brak czasu na poważniejsze źródła. Tak, żeby się dłużej nie ośmieszać.

Te, nieuzasadnione niczym, żenujące błędy sprawiają, iż wiarygodność całości zaczyna być wątpliwa.

Osobiście w Rosji nigdy nie byłem, ale zbliżywszy się do jej granic już miałem okazję zauważyć, zwłaszcza porą zimową, iż szczególnie do tłustego, chętnie spożywany jest czysty spirytus. Tymczasem u Hugo-Badera ten zacny trunek nie przewija się w żadnej opowieści. Tego typu dysonansów jest w tomiku więcej. Pod koniec lektury miałem już więc poważne wątpliwości, czy rzeczywiście autor widział to, o czym pisał, że widział. Mam bardzo wyraźne odczucie, iż poważnie rozminął się również z oddaniem specyfiki „rosyjskiej duszy” i w ogóle Rosji oraz dawnego ZSRR, choć trzeba przyznać, iż pewne aspekty ukazał znakomicie. Dla mnie jednak za mało ma to wspólnego z reportażem, a więc literaturą faktu. Oczywiście koloryzowanie w stylu Zagłoby ma swój urok, ale nie wtedy, gdy jest sprzedawane jako fakty, i gdy więcej jest koloryzowania, niż konturów. Tym bardziej, że oczywiste błędy, które byłyby piętnowane nawet w szkole, nie uchodzą i dorosłym, mimo iż nikt nie krzyczy, że król jest nagi.

Gdyby chodziło tylko o ciekawostki i koloryty, wówczas wady tej książki byłyby co najwyżej przyczynkiem do rozważań o patologiach naszej polskiej rzeczywistości, ze szczególnym wskazaniem na media i poziom szkolnictwa oraz kult świętych krów. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana i poważniejsza. Różne, bezkrytycznie przyjmowane od „autorytetów” fałszywe informacje upozorowane na wiedzę, mogą prowadzić do problemów, a nawet niebezpieczeństw. Gdy czytamy, iż autor w krótkich gatkach paradował po wzgórzu, na którym nawet trawa nie rośnie z powodu promieniowana radioaktywnego, to aż się nóż w kieszeni otwiera. Przecież to może przeczytać ktoś, kto akurat wybiera się do Czarnobyla albo innej Fukishimy i pod wpływem lektury zacznie tam chojrakować.

Jak z powyższego widać, sztuka pisarska Jacka Hugo-Badera tym razem nie doczekała się w moich oczach uznania. Owszem, czyta się toto szybko i z przyjemnością, ale trzeba cały czas pamiętać że, przynajmniej w tym wydaniu, bliżej autorowi do Zagłoby niż Kapuścińskiego


Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

Carlos Ruiz Zafón Więzień Nieba DKK Rawa Maz.

Carlos Ruiz Zafón
Więzień Nieba
Kiedy w ostatniej chwili dowiedziałem się, iż lekturą omawianą na styczniowym spotkaniu naszego oddziału DKK* będzie „Więzień nieba” Carlosa Ruiza Zafóna, byłem bliski paniki. Nazwisko dość znane, ale w moim przypadku raczej ze słyszenia, gdyż z jego twórczością nie miałem się jeszcze okazji zapoznać. Recenzje bardzo pozytywne, co może równie dobrze świadczyć o wielkości dzieła, jak o pisaniu pod publiczkę wspartym dobrym marketingiem. Do tego świadomość, iż to trzecia powieść w cyklu, co niekoniecznie jest dobrym sposobem na rozpoczęcie jego poznawania. I jakby było mało, znaczna objętość podkreślana w różnych opiniach, nawet sygnowanych przez znanych krytyków. Na szczęście już po kilku stronach stwierdziłem, że to ostatnie jest zwykłym trickiem – duża czcionka, rozrzutne formatowanie tekstu, ozdobne inicjały i inne podobne zabiegi sprawiają, iż książka wydaje się zawierać więcej tekstu, niż jest go w rzeczywistości. To, oraz podział na krótkie rozdzialiki o przemyślanie dobranej długości, wpasowane w tempo akcji oraz fabułę, sprawiło, iż powieść połyka się z łatwością, więc zdążyłem przeczytać w terminie.

No właśnie – książka łatwa do połknięcia. Podobnie jednak, jak w świecie kulinariów, nie jest to jednak synonim łatwostrawności.

Atmosfera tajemniczości i mroku oraz przytłaczająca rzeczywistość Barcelony czasów faszyzmu splecione z życiem pragnącym się toczyć w normalnym rytmie miłości i młodości. Owa klimatyczność z kolei połączona z wartką akcją i demonami przeszłości mogącymi zniszczyć radość dnia dzisiejszego. Wszystko to sprawia, że większość czytelników, przynajmniej w czasie lektury, nie zauważa, że autor jednocześnie w ich podświadomości umieszcza swój komentarz do czasów i problemów, w których i z których nakreślona jest fabuła. Moralizuje po prostu. Moralizuje skrycie i podstępnie, indoktrynuje wręcz. Większość, tak przynajmniej można sądzić po recenzjach, które z reguły są pisane raczej na gorąco, koncentruje się na wątkach i aspektach najbardziej widocznych, najpłytszych; miłość, przyjaźń, nienawiść, przygody głównych bohaterów, więzienia i ucieczki, śluby i rozstania. Pytanie tylko, czy to, co w tle, na pewno trafia do podświadomości większości czytelników, a jeśli tak, to czy kiedykolwiek z niej do świadomości powraca.

„Więzień nieba” nie jest bowiem tylko opowieścią o przygodach dwóch barcelońskich przyjaciół, Daniela Sempre i Fermina Romero de Torres, których łączy między innymi miłość do książek. Powieść ta jest również pacyfistycznym przesłaniem ukazującym, że każda wojna i każda rewolucja największe krzywdy przynosi porządnym, uczciwym ludziom, którzy chcą żyć i pracować w spokoju, nie budując swego szczęścia na krzywdzie innych, tylko na pracy swych rąk oraz umysłów, zależnie od posiadanych zdolności. Inna sprawa, że pisarz sam wykazuje się niekonsekwencją, gdyż rewolucję hiszpańską, poza realistycznymi okropieństwami samej walki rewolucyjnej, ukazuje jedynie poprzez tęsknotę za jej utraconymi w następstwie klęski ideałami. Wprost, w postaci wręcz gotowych do cytowania sentencji, autor deklaruje swój pełen obrzydzenia stosunek do patriotycznych haseł, sztandarów i symboli, które kanaliom wszelkich epok od wieków służą za narzędzia zniewolenia innych; tych porządnych. To samo Zafón odnosi i do dyktatury, w tym wypadku faszystowskiej. Ukazuje, iż każda patologia stosunków społecznych dzieląca ludzi na lepszych i gorszych, w imię czegokolwiek, a najczęściej jakiegoś wyższego dobra, zawsze poprzez stworzenie tej nierówności sprawia możliwość, by jedni mieli władzę nad życiem, życiem i śmiercią, innych. I bezwzględnie podkreśla, jak infantylne jest założenie, że tymi decydentami zostaną dobrzy, którzy oddzielą ziarno od plew. W takich sytuacjach zwykle na szczyty wchodzą najgorsi, którzy potrafią uczynić innym piekło na ziemi. Swoją drogą bardzo ciekawe, że większość czytelników tego nie zauważa w „Więźniu nieba”. Czyżbyśmy potrafili zauważać to tylko w stosunku do komunizmu i nazizmu, ale już w stosunku do faszyzmu hiszpańskiego nie, choć pisarz dosłownie i bez ogródek nam to wykłada?

Może jest temu winna po trosze perfekcja warstwy przygodowej opartej w dodatku na dość egzotycznych dla nas realiach. Pod tym względem książka jest bowiem prawdziwą ucztą czytelniczą. Co istotne, autor ukazuje się jako bystry, i co nawet ważniejsze, uczciwy obserwator rzeczywistości, który w fikcję wplata realia i okruchy historii oraz pilnuje, by własne poglądy nie zaprzeczyły faktycznym sytuacjom. Choć bije od niego antyklerykalizmem i uzasadnioną niechęcią do katolicyzmu, jedną z ważniejszych postaci pozytywnych powieści, moralnie silnych, jest ksiądz. Równocześnie postacie o ludzkich twarzach umieszcza nawet wśród strażników więziennych służących reżimowi, a niektórym więźniom wręcz humanizmu odmawia. Samo życie.

Ze względu na wielopłaszczyznowość, której ledwo dotykam, gdyż nie chcę Was zanudzać, specyficzną aurę i mocną, wyrazistą fabułę oraz szybką akcję o cechach wręcz powieści sensacyjnej czy kryminalnej, oceny tej książki na pewno będą rozbieżne odpowiednio do aspektów, na których oceniający się skupią. Potwierdziła to dyskusja w naszym DKK, gdzie jedni uznali, że jest to najlepsza z trzech pozycji wydanych dotąd w serii „Cmentarz Zapomnianych Książek”, a inni, że wręcz odwrotnie. W tej materii ja oczywiście zdania nie mam, z powodów wcześniej wyłuszczonych.

Gdy delektowałem się lekturą „Więźnia nieba”, bo tak to trzeba określić, nasunęły mi się refleksje. Nie tylko te o moralności, które narzucają się chyba każdemu czytelnikowi tej powieści, więc nawet o nich nie wspominam, ale te pod tytułem „Zafón a sprawa Polska”. Choćby sprawa rozliczenia z przeszłością.

Utalentowany Hiszpan w swej powieści wyraźnie ukazuje nam, iż jego rodacy przyjęli zasadę, że nie należy rozliczać dawnych krzywd, by dać młodym pokoleniom szansę na zachowanie czystych serc i dorastanie w szczęściu, w miłości, w normalnym społeczeństwie. Bez upiorów przeszłości, teczek SB i dziadków z Wehrmachtu. Ten spokój to wartość sama w sobie, cenniejsza niż rozliczenia i zemsta. To krańcowo odmienne rozwiązanie od choćby tego, które przyjęto w Niemczech, gdzie po zjednoczeniu rozliczono kogo się da i postawiono grubą kreskę. Na tle obu tych rozwiązań, niezależnie od tego, które uznamy za słuszne, Polska jawi się jako najbardziej zadżumiona alternatywa. W każdej szafie trupy i nikt nie wie w której jaki. Ile pokoleń po wojnie można jeszcze komuś zarzucać, że jego dziadek był w Wehrmachcie? O ile w ogóle ktoś moralny może komukolwiek czynić zarzuty za czyny dziadka, jakie by one nie były. Ile pokoleń po upadku komuny będzie się nadal wykorzystywać teczki i IPN w celu manipulowania rzeczywistością? Wiele krajów ma w swej historii ciemnie karty. Starają się jednak jakoś zakończyć te rozdziały i zacząć nowe. Lektura takich powieści takich jak „Więzień nieba”zawsze mnie trochę dołuje przypominając, że dla nas te drogi wydają się zamknięte.

Na koniec muszę ponarzekać. Po wydawnictwie, o nazwie z takimi ambicjami, spodziewałbym się perfekcyjnego poziomu edytorskiego. Faktycznie – dobór fotografii stanowiących szatę graficzną jest bez zarzutu. Gustowny, współgrający z tekstem i pytanie tylko, ile w tym zasługi naszego wydawcy. Duże zastrzeżenia budzi natomiast wyraźnie zauważalna ilość błędów edytorskich, od końcówek i innych drobnych błędów, aż po ewidentne wpadki, których na chochlika drukarskiego zrzucić nie można. „Okręt wojenny” to ewidentny pleonazm , a „dziesiątki tysięcy książek” w malutkiej rodzinnej księgarence to już prawdziwa jazda po bandzie. Na szczęście te potknięcia, choć dość liczne, nie są w stanie zepsuć przyjemności z lektury, aczkolwiek jest to przyjemność z tych, które są jak myślenie – bolą. Oczywiście nasilenie tej ciemniejszej strony zależy od tego, jak głęboko się w materię powieści wgryziemy. Jeśli chcemy tylko dobrej i lekkiej rozrywki, potraktujmy ją jako powieść przygodową, romans czy sensację. Jeśli mamy ciągotki masochistyczne – zwróćmy większą uwagę na tło polityczne, historyczne i społeczne takie, jakimi widzi je pisarz. Choćby na to, że w biednej, zacofanej Hiszpanii, niezaradnego profesorka i księgarza, którego nie stać nawet na opłacenie czynszu i światła, stać jednak na to, by się stołować w knajpie, a takiego, który zarobi na czynsz i energię, stać od razu i na to, by w restauracji jadać codziennie. Ile razy w tym roku nie byliście, ale stołowaliście się, w restauracji?

Zachęcam wszystkich do lektury, ale do lektury bez powziętych z góry oczekiwań. Odkryjcie tą powieść samą dla niej samej, a wtedy odpłaci ona wam wrażeniami, jakie tylko naprawdę nietuzinkowe książki dać mogą. Może to rzecz trochę na jeden raz, ale za to ten jeden raz naprawdę warto

Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

Recenzja ksiażki "Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek" Herty Muller

Książka Herty Muller zawiera piękne eseje o życiu w Rumunii, dyktaturze Ceausescu i literaturze. Urzekają poetyckie tytuły, zresztą charakterystyczne dla pisarki, nadane mowom dziękczynnym, laudacjom i wykładom:, np. „Spojrzenie małych stacji kolejowych”, „Świecie, świecie, siostro świecie”, „Ale jeśli ktoś zginął, ale wystaje piesek z piany”.

Czytałam i wciąż miałam ochotę notowania kolejnych mądrych zdań o życiu i literaturze.

 

Herta Muller pisze tak przejmująco o swoim dzieciństwie, studiach, przyjaciołach z Aktionsgruppe Banat, pracy w fabryce maszyn i nękaniu przez agentów Securitate. Nie można pozostać obojętnym wobec jej wspomnień o rodzicach, babci, która śpiewem powstrzymała atak wilków, sparaliżowanym dziadku, któremu ojciec raz w roku przynosił do domu nowo narodzonego cielaka, by mógł na chwilę „mieć twarz rozdartą szczęściem”.

 

Czytałam powoli tę książkę, próbując wniknąć do świata, w którym, jak pisze noblistka, było się „własnością strachu’, świata, w którym pesymizm nie był dobrze widziany, a zakazane przez dyktaturę piosenki ludowe „przynosiły ulgę mimo przejmującej beznadziei”.

 

Część  esejów autorka poświęca twórcom dla mnie w większości nieznanym. Chętnie przeczytałam  o Oskarze Pastiorze, Jurgenie Fuschu, Emilu Cioranie czy Teodorze Kramerze, poznałam fragmenty ich utworów. Zainteresowały mnie zwłaszcza wiersze Pastora, które bardzo trudno przetłumaczyć. Jeden z nich został zacytowany w oryginale i można poddać się jego brzmieniu lub też, korzystając z podpowiedzi, zabawić się w tłumacza. Wolałam zostać przy czytaniu.

 

„Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek” to książka, do której na pewno będę powracać. Autorka na bankiecie z okazji przyznania jej Nagrody Nobla powiedziała: „Literatura rozmawia z każdym człowiekiem osobno – jest własnością prywatną, która pozostaje w głowie. Nikt nie rozmawia z nami tak wnikliwie jak książka. I niczego w zamian nie oczekując, poza tym, żebyśmy myśleli i czuli”.

Nieustannie czuję potrzebę takich rozmów.

 

Anita Nair Przedział dla pań

"Przedział dla pań" to książka bardzo kobieca i przejmująca. Niezwykle interesująca dla Europejek, gdyż ukazuje jakże odmienny od naszego świat. Indie, pełne zapachów, kolorów, ale także niebezpieczeństwa. I oczywiście, co najważniejsze, pozycja kobiet, ich życie i marzenia. Do 1998 roku, jak pisze autorka, na dworcu kolejowym funkcjonowało oddzielne okienko dla pań, osób starszych i niepełnosprawnych. Zaś wagony drugiej klasy większości pociągów nocnych miały specjalne przedziały dla pań. I w takim właśnie przedziale podróżuje główna bohaterka, 45-letnia Akhila. Pragnąc zmiany swojego życia postanawia wyjechać i odnaleźć receptę na szczęście. Jej współpasażerki opowiadają o swoim życiu. Ponieważ mają świadomość, że nigdy się już nie spotkają, są wobec siebie szczere i otwarte. Są w różnym wieku, od nastoletniej dziewczyny po dojrzałe kobiety. Łączy je, ogólnie mówiąc, brak szczęścia. Dzięki ich historiom poznajemy mentalność, kulturę i obyczaje Hindusów. Co dominujące, kobieta traktowana jest jak przedmiot. Jej największą ambicją powinno być wyjście za mąż. Kobiety niezamężne traktowane są jako gorsze, choćby nawet były doskonałymi pracownikami i świetnie dawały sobie radę same. Kobieta wciąż musi być pod opieką mężczyzny. Jeśli odważy się sama chodzić po ulicach, narażona jest na atak i gwałt. Zawsze musi być od kogoś zależna. Określana jest tylko poprzez funkcje społeczne, jakie pełni, czy to żony, matki, córki, siostry. Zawsze jest tylko czyimś przedłużeniem, nie może być sama, osobna.

"Przedział dla pań" to bardzo dobra literatura kobieca na wysokim poziomie, skłaniająca do przemyśleń, zapadająca na długo w pamięć. Niezwykle refleksyjna i klimatyczna i jak się okazuje uniwersalna, opisująca po prostu kobiecy świat.

Recenzja książki "Córka Rembrandta" Lynn Cullen

Intrygujący tytuł – czy rzeczywiście chodzi o córkę Tego Rembrandta. Okazuje się, że tak. Książka jest jednak fikcyjną opowieścią o Cornelii, nieślubnej córce wielkiego malarza z jego związku z służącą Hendrickje Stoffels. Czyli istniała naprawdę, jest nawet uwieczniona na obrazie „Żydowska narzeczona”.

Amerykańska pisarka w swej powieści oddaje głos Cornelii, to ona jest narratorką i opowiada nam o życiu u boku, zdziwaczałego już trochę pod koniec życia, ojca. Po śmierci matki dziewczyna musiała szybko wydorośleć i przejąć jej obowiązki, troszczyć się o utrzymanie domu, opiekować się ojcem, który z wiekiem zaczyna malować inaczej niż oczekiwaliby potencjalni kupcy jego obrazów. Stąd też rodzinie zaczyna brakować środków do życia.

Wsparciem dla Cornelii jest przyrodni brat Titus, ale gdy ożeni się i opuści dom, zostaje sama ze swymi problemami i ulubionym kotem Tijgerem. Brat nazywa ją Smuteczkiem, co ładnie charakteryzuje jej usposobienie, ale jest też wyrazem braterskiej miłości pięknie pokazanej przez pisarkę.

Śledzimy zdarzenia z teraźniejszości i przeszłości. Sceny z dzieciństwa córki Rembrandta są pokazane poprzez jego obrazy i wydarzenia związane z nimi.

Można odnaleźć reprodukcje i czytając, konfrontować z nimi tekst. Powieść zachęca oczywiście do przyjrzenia się innym dziełom wielkiego malarza.

Daje możliwość wyobrażenia sobie siedemnastowiecznego Amsterdamu, po zaułkach którego wędruje Cornelia , śpiesząc na spotkanie z ukochanym Carelem. To miasto z kanałami, po których pływają kaczki i do których wylewa się nieczystości, z dzielnicami, gdzie stoją piękne domy bogaczy i siedliskami biednych. Wciąż słychać dzwony Westerkerk najczęściej oznaczające kolejną śmierć na skutek zarazy.

Myślę, że Lynn Cullen udało się zainteresować czytelnika Rembrandtem i jego rodziną. W posłowiu pisarka przedstawia historyczne realia swej powieści, podaje też spis postaci i ważniejszych prac malarza. Załączony jest słowniczek wyjaśniający znaczenia wyrazów użytych w pisowni oryginalnej.

Culen napisała w posłowiu, że Cornelia znika z kart historii w 1678 roku i jej życie trwa już tylko w tej właśnie książce. Myślę, że warto ją poznać.

 

Wiesława Kruszek
DKK przy PBP w Sieradzu

Statystyki działalności

Wykaz zakupionych ksiażek

Jak założyć lub dołączyć?

KONTAKT

Koordynatorkami wojewódzkimi DKK są:
Danuta Wachulak i Dorota Jankowska
(Dział Metodyki, Analiz i Szkoleń WBP w Łodzi).

tel. 42 663 03 53
42 63 768 35

adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Deklaracja dostępności

2011 WiMBP w Łodzi