Wyszukiwanie:

Logowanie:

Realizatorzy:

Recenzje czytelników klubów DKK

Witold Szabłowski - Tańczące niedźwiedzie

Z twórczością autora spotkałam się już wcześniej, podczas lektury książki 'Nasz mały PRL', którą napisał wspólnie z Izabelą Meyzą. Byłam przekonana, że tym razem mam do czynienia z reportażem wyłącznie o Bułgarii. Smutna historia niedźwiedzi, oraz niedźwiedników, którym zwierzęta zostały odebrane. Tymczasem to jedynie fragment całości. Podtytuł książki brzmi: reportaże z transformacji i o przemianie bez wątpienia jest tu mowa. Oprócz historii Romów przyglądamy się ludziom z Europy Środkowej i Bałkanów oraz Gruzji i Kuby, którzy w analogii do tytułowych zwierząt, znajdują się na różnych etapach odzyskiwania wolności. Lekturze towarzyszyło dziwne uczucie. Mianowicie zdaję sobie sprawę, że odebranie niedźwiedzi miało na celu poprawienie ich komfortu życia, ukazanie istnienia w zupełnie innej formie, wyleczenie i jak najbardziej to popieram. Cieszyłam się, że zyskały ogromną, zieloną przestrzeń i znów zaczęły zapadać w zimowy sen. Natomiast wypowiedzi niedźwiedników, którzy zajmowali się tym z dziada i pradziada, przekaz dotyczący miłości do tych ogromnych stworzeń budził we mnie pokłady empatii. Oni po prostu nie potrafili robić nic innego i uważam, że samo wykupienie niedźwiedzi to jednak za mało (...) Tymczasem, z pozostałych historii zachwyca 'Lady Peron' - historia Polki koczującej na dworcu w Londynie, która odkłada w Polsce rentę, by przenieść się do ciepłych krajów, albo opis mieszkańców Sierakowa, którzy wspólnie zaangażowali się w stworzenie i prowadzenie Wioski Hobbitów. Niezwykle ciekawa jest historia Estończyków, ich godny podziwu patriotyzm i zawiłe stosunki z ludnością rosyjską, a także uwielbienie do Stalina ukazane przez pryzmat kobiet pracujących w muzeum jego pamięci. Dodałabym tylko zdjęcia do drugiej części książki - trochę ich zabrakło, tym bardziej, że wiemy o tym iż powstawały z wypowiedzi bohaterów.
 
Lektura reportaży chyba nigdy mi się nie znudzi. 
Zakochałam się w tej formie i choć jest to miłość trudna, to bez wątpienia prawdziwa.

Jacek Milewski - Dym się rozwiewa

Moja babcia mówiła gdy byłam mała: 'Nie jedz tak późno słodyczy, bo Ci się przyśnią Cyganie'. To nie jest jedyne przysłowie o Nich, funkcjonujące w naszym społeczeństwie, jednak wszystkie mają wydźwięk pejoratywny.
Autor w dwunastu opowiadaniach, próbuje przełamać stereotypowy obraz Cygana. To lektura, która czyta się lekko i przyjemnie, zawiera sporą dawkę humoru i czasem żałowałam, że historie tak szybko się kończyły. I choć zdaję sobie sprawę, że Romowie mają odmienne obyczaje i kulturę, to jednak poczułam dreszcz kiedy w książce trzynastoletnia dziewczynka przyznała się teściowej że jest w ciąży, a następnie zaczęła skakać z radości, bo ta obiecała jej karuzelę. Prawdziwe, nasycone emocjami i bardzo bliskie. Bez najmniejszych wątpliwości polecam. 

Marek Kochan - Plac zabaw

Z pewnością nie jest to lekka książka. Należy raczej do grupy tych ambitnych, ale polecam każdemu, kto chciałby zakosztować nieco innej, polskiej, współczesnej literatury i spojrzeć na tacierzyństwo z przymrużeniem oka. Mamy tutaj mężczyzn upupionych, zupełnie jak u Gombrowicza. Są oni zdegradowani do roli Kotusiów. Tytułowy Plac Zabaw można potraktować dosłownie, gdyż jeden z bohaterów odwiedza owe miejsce z dzieckiem, ale również w przenośni, jako odwołanie do naszego życia. Walka o własne miejsce, radzenie sobie z konkurencją, negocjacje, szukanie sprzymierzeńców... - czy nie brzmi znajomo? Niewątpliwą zaletą powieści jest język przepełniony humorem, sarkazmem, ironią i neologizmami. Znajdziemy tu zarówno opowiadania, fragmenty eseju i reportażu, a także tekst rymowany. Odrobinę bałam się przed spotkaniem DKK, którego tematem była ta książka, ale moi klubowicze są niesamowici i dali radę. Nie dość, że dyskusja okazała się owocna, to jeszcze trwała dość długo i wszyscy byli zadowoleni.

 

Recenzja "Gobelin" B. Kosmowskiej -DKK Uniejów

Powieść pt. „ Gobelin” Barbary Kosmowskiej jest powieścią o pokonywaniu  słabości i wielkiej sile. W tej książce autorka przedstawia główną bohaterkę zamężną Annę, która posiada bagaż życiowych doświadczeń. Dla Anny są to doświadczenia bardzo skomplikowane, niosące ze sobą pasmo nieszczęść. Głównym problem z jakim przyszło się jej zmierzyć jest walka z alkoholem. Bohaterka upada i podnosi się, co świadczy o jej sile wewnętrznej. Anna w ciemnych murach ogromnego strychu tka swój gobelin. Jej nieszczęścia być może mogą wiązać się z niską oceną własnej wartości i odczuciem porażki. Jej mąż zapracowany prawnik zawsze stawia na pierwszym planie pracę. Dla Anny tego czasu mu brak. Wszystkie te sytuacje, które się dzieją w jej życiu skłaniają ją do radykalnych posunięć. Kobieta zatapia się w świecie butelki, która przynosi jej wiele przyjemności. Przyjaciele niejednokrotnie wyciągają do niej rękę chcąc wyciągnąć ją z opresji. Artystka pomimo wielu przeciwności próbuje wydostać się z labiryntu, w którym utknęła.

Recenzja ksiązki: "Pierwsza na liście" DKK Uniejów

Książka Magdaleny Witkiewicz „ Pierwsza na liście”, to przepiękna powieść z przesłaniem. Dziennikarka Ina to kobieta zdeterminowana, która nie boi się zadawać trudnych pytań, która twardo stąpa po ziemi. Ina w życiu osiągnęła ustabilizowaną pozycję, nie podejrzewa że dotychczasowe spokojne życie zmieni się w zawrotnie szybkim tempie. Kiedy to zdążyła pozbierać się po trudnych wyborach pojawia się ktoś, kto wprowadza zamęt w jej życiu. Oto młodziutka Karolina staje przed drzwiami Iny z pewną listą, na której widnieje jej nazwisko jako pierwszej. Ina jest bardzo zdziwiona. Zadaje sobie zagadkowe pytania co teraz może wydarzyć się w jej spokojnym życiu. Nie chce brać ciężaru po raz kolejny i cofać się w przeszłość. Witkiewicz w tym momencie chce pokazać jak często jesteśmy obojętni. Dbamy tylko o to aby w naszym życiu było  kolorowo. Jednak Dzięki opowieści Karoliny Ina zaczyna widzieć sytuację inaczej. Robi się bardziej wrażliwa na to co wydarzyło się w życiu jej przyjaciółki, jednocześnie matki Karoliny. Ina w końcu przebacza swej chorej przyjaciółce i chce być jej ostoją w tak trudnych dla niej momentach życia. Patrycji zostaje niewiele czasu, chce aby kobiety się dobrze dogadywały kiedy jej zabraknie.  Jednak wszystko co złe dobrze się kończy Patrycja odzyskuje siły. Ma dla kogo żyć, dla osób które nie opuściły jej w ciężkim dla niej czasie.

Recenzja książki "Niemiecki bękart"

Recenzja powieści Camilli Lackberg „Niemiecki bękart”

Jakiś czas temu sięgnęłam do pierwszej powieści Lackberg z jej znanej sagi kryminalnej. „Księżniczka z lodu” rozczarowała mnie, wynudziłam się przy lekturze, tym bardziej, że tropy były w niej zbyt wyraźne i zagadka szybko pozwalała się rozszyfrować. Sądziłam, że nie sięgnę już do kolejnych części. Okazało się jednak, że propozycją klubową na maj jest „Niemiecki bękart”, piąta powieść serii Lackberg.

Pomyślałam, że może autorka rozwija się pozytywnie w kolejnych powieściach. Zatem znów znalazłam się na szwedzkiej prowincji w Fjallbace, gdzie wydarzenia współczesne przeplatane są tymi z lat II wojny światowej. Tak jak w poprzedniej książce mamy zagadkę kryminalną, której korzenie tkwią w przeszłości. Informuje o nich pamiętnik matki Eriki Falck, jednej z głównych bohaterek. Niestety, nie ma on formy pamiętnika, narracja jest tu w trzeciej osobie, niewiele  przeżyć autorki.

Jak już wspomniałam jest zagadka, choć wydaje mi się, że zarówno ta powieść, jak i „Księżniczka z lodu”, a i „Pogromca lwów”, bo tę też przeczytałam, to nie kryminały. To raczej powieści obyczajowe z wątkiem kryminalnym.

W „Niemieckim bękarcie” dwaj chłopy znajdują trupa Erika Frankla, emerytowanego nauczyciela historii. Trwa ustalanie, kiedy zginął, jakie mogły być motywy zbrodni, dlaczego jego brat Axel nie dzwonił do niego z zagranicy, gdzie czasowo przebywał, kto był wrogiem zamordowanego.

Te pytania stawiają sobie policjanci z komisariatu w Tanumshede  z leniwym i niezbyt lotnym przełożonym Bertilem Mellbergiem, mającym jednakże wysokie mniemanie o sobie. Jego podwładni także nie wykazują się zbytnią bystrością, a lepiej radzący sobie z wyzwaniami Patrik Hedstrom właśnie zaczął czteromiesięczny urlop opiekuńczy na dziecko.

Śledztwo idzie bardzo wolno. Pisarka informuje nas ze szczegółami o życiu rodziny Eriki, jej siostry Anny, poznajemy wojenne i powojenne losy grupy przyjaciół, do której należał zamordowany Erik. Bardzo dużo tu pustosłowia, nużących rozmów  nic niewnoszących do śledztwa, koncentrowania się na szczegółach, np. sposób jedzenia markizów przez Gostę, „cudownego” oddziaływania jednej rozmowy, jak to ma miejsce w przypadku relacji Eriki z teściową, Anny z pasierbicą Belindą czy alkoholizmu Cariny.

 Realizm powieści może być niekiedy mocno dyskusyjny. Weźmy chociażby Maję, córkę Eriki i Patrika, która z pewnością nie zachowuje się jak roczne dziecko, czyli albo pisarka pomyliła wiek, albo mamy do czynienia z absolutnie genialnym dzieckiem. Zastanawiające jest też, dlaczego Erika nie szuka potrzebnych jej informacji w Internecie, tylko udaje się do bibliotekarza, aby to on zajął się tym. Gdy chce się dowiedzieć, jakie odznaczenie przechowywała jej matka,  też szuka pomocy specjalistów. Dziwne to trochę w XXI wieku. Nie będę już więcej wspominać o innych podobnych nieścisłościach.

Czytamy zatem, dziwiąc się, dlaczego policjanci przy wsparciu będącego na urlopie Patrika i jego wścibskiej żony tak długo dochodzą do rozwiązania zagadki kryminalnej. Dla czytelnika bowiem już sam tytuł powieści jest wskazówką, a pamiętnik matki Eriki, hitlerowski medal i zakrwawiony dziecięcy kaftanik na długo przed zakończeniem każą domyślać się dalszego ciągu.

Zastanawiam się, co można by pochwalić i myślę, że byłyby to informacje na temat Szwecji z czasów II wojny światowej. Jeśli nasza wiedza na ten temat jest niewielka lub żadna, to powieść pozwoli nieco tę lukę uzupełnić.

Mnie powieści Lackberg nie zainteresowały. Wolę klasyczne kryminały, gdzie toczy się śledztwo, policjanci działają sprawnie i do końca nie wie się, kto jest sprawcą  zbrodni. Tak jest np. w czytanych ostatnio przeze mnie powieściach Wojciecha Chmielarza czy Błażeja Przygodzkiego.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

 

Kameralna apokalipsa. Recenzja powieści Piotra Patykiewicza pt. Dopóki nie zgasną gwiazdy.

Pewnego dnia, 300 lat temu, z nieba spadła kometa i odmieniła oblicze świata. Teraz Ziemia tkwi w okowach wiecznej zimy, morza zamarły, grunt skuł mróz, drzewa obrosły lodem, a miasta przysypał śnieg. Ludzie umknęli w najwyższe partie gór, gdzie wegetują, za dnia walcząc o przetrwanie, a nocami z trwogą patrząc w mrok, wypatrując błękitnego światła, które niesie zagładę ciału i śmierć duszy. Ten patetyczny początek dobrze oddaje to, czego każdy czytelnik mógłby się spodziewać, gdy sięga po tę publikację. W najnowszej książce Piotra Patykiewicza jednak nie znajdziecie epickiej walki o przetrwanie, nie ma też pełnej chwały podróży młodego bohatera, w myśl zasady od zera do bohatera, który kończy się zwycięstwem nad siłami zła i przywróceniem Ziemi ludziom. Zamiast tego mamy kameralną apokalipsę, gdzieś na peryferiach zamrożonego świata. Mamy też historię o dorastaniu, szukaniu swego miejsca w świecie i, przypadkowo, odkryciu sposobu na zwyciężenie w walce ze świetlikami, sposobu o tyle skutecznego, co zatrważającego. Sposobu, który, paradoksalnie, znany jest każdemu dorosłemu, który wystarczająco długo przebywał z dala od gór. I właśnie o tym jest także ta książka, o dorastaniu, buntowaniu się przeciw rodzicom, szukaniu własnej drogi, by na koniec stwierdzić, że wszystko co wywalczyliśmy, za co zapłaciliśmy niewyobrażalną cenę, jest dobrze znane dorosłym, i można by rzec, że wystarczyło ich o to zapytać. Ale wszak ludzie nie zwykli cenić tego, co mogą dostać za darmo. 

Recenzja Małgorzaty Półroli - Agata Passent „Kto to Pani zrobił?”

Recenzja książki Agaty Passent „Kto to Pani zrobił?” (Wyd. Wielka Litera, 2014)

 

Przeczytałam książkę w kilku sesjach, nie od razu i moje uwagi zacznę od spostrzeżenia, które na pierwszy rzut oka może wydać się aż nadto oczywiste. Otóż żyjemy w takich dziwnych czasach, gdy ze wszystkiego można ‘zrobić’ książkę; każdy może jakąś napisać i opublikować, a na dodatek żeby zaistnieć na rynku wydawniczym, wcale nie trzeba posiadać szczególnych kwalifikacji literackich. Wystarczy być może znane nazwisko, wyjątkowa pewność siebie albo nieprzeciętna przebojowość, ślepy pęd za modą lub bezgraniczny  brak krytycyzmu. Może to są właśnie m.in. powody, dla których książek kupujemy coraz mniej, bo często najpierw zadajemy sobie pytanie, czy w ogóle warto? I kto to napisał? Kiedyś literaturę produkowali ludzie, mający naprawdę coś istotnego do powiedzenia i odkrywający dzięki swym nieprzeciętnym intelektom te aspekty naszej egzystencji i duchowości, które zwykłym zjadaczom chleba umykały w natłoku codziennych spraw, bo przecież – jak pisze Agata Passent – „nie każda codzienność [nie każda sprawa] jest warta publikacji” (s. 119). Poza tym dziś w zasadzie niemal wszystko można też znaleźć w Internecie, więc po co dodatkowo wydawać pieniądze? Po co nabywać książkę, do której po zaspokojeniu pierwszej ciekawości pewnie już nigdy nie zajrzymy, a jeśli nawet, to może raczej poszukamy potrzebnego nam akurat cytatu lub fragmentu w sieci? Zaś co do „autorów” współczesnych publikacji – sam fakt, że ktoś w bliższej czy dalszej rodzinie parał się literaturą wcale nie musi oznaczać, że talent wyssało się z mlekiem matki czy wchłonęło z fluidami ojca (często dzieje się tak z dziećmi muzyków, śpiewaków, architektów, lekarzy itd., przekonanych że jeśli ojciec lub matka byli (czy są) malarzami, pisarzami, lekarzami etc., to i one bez trudu mogą podążyć tą samą drogą). W przypadku Agaty Passent wydaje się jednak, że dorastanie w atmosferze twórczego fermentu miało bardzo duży i bardzo pozytywny wpływ na kształtowanie jej osobowości, zainteresowań, postawy życiowej, sposobu myślenia i języka.

Agatę Passent znam jako postać medialną [z TV] i jako taka ujmuje mnie swą osobowością: wielką kulturą słowa, piękną polszczyzną, stonowanym sposobem bycia i sensownością wypowiedzi, opanowaniem i umiejętnością prowadzenia mądrej dyskusji. Dzięki tym „spotkaniom” za pośrednictwem mediów wiem, że jest jedną z – mówiąc oględnie – bardzo ‘łagodnych’ (czyli pozbawionych typowej agresji typu: TKM!) feministek i zwolenniczek genderyzmu. Postawę tę manifestuje zresztą w omawianej książce (i trudno, by było inaczej, skoro jest osobą autentyczną). Mnie osobiście to nie przeszkadza, a nawet w wielu momentach całkowicie solidaryzuję się z jej poglądami, ale niezależnie od tego faktu zastanawiam się nas szansą żywotności zbioru, który pierwotnie był cyklem pojedynczych, regularnie drukowanych przemyśleń, aktualnych w chwili ich publikacji (zapewne w „Wysokich obcasach”). To, co może prowokować i skłaniać do polemiki lub rewizji własnych poglądów w danym momencie, traci wymiar poznawczy po kilku latach, bo w tym czasie w znacznym stopniu zmieniły się przecież realia, których owe rozważania dotyczyły. Czy zatem warto przeczytać książkę Agaty Passent „Kto to Pani zrobił?” i zapamiętać tę lekturę na dłużej czy też pozostanie ona zaledwie meteorytem, który po upadku na ziemię zajmie co najwyżej jakieś miejsce w regale i będzie tam powoli obrastać kurzem?  

Oto wnioski, do jakich doszłam po uważnej lekturze tej pozycji.

Nie sposób odmówić Agacie Passent umiejętności posługiwania się słowem, a także bogactwa języka, jest wszak dyplomowanym filologiem i kobietą inteligentną, ale czy tylko to przesądza o wartości tej lektury i skłania do zastanowienia się nad jej wymową? Mankamentem (a może jednak zaletą?) tego zbioru odautorskich refleksji jest to, że pozwala rozpocząć lekturę w absolutnie dowolnym miejscu, bez poczucia jakiejkolwiek straty czy zagubienia w gąszczu szczegółów literackiej fikcji. Wszak – jak pisze autorka – „felieton”, a z nim mamy tu przecież do czynienia – „jest kreacją”, a nie skonstruowaną według ściśle określonych zasad powieścią obyczajową czy kryminalną. Jako czytelniczce jest mi więc wszystko jedno, czy zapoznam się najpierw z „Mężczyzną w lufciku”, a potem z „Szeherezadą” czy odwrotnie, bo istotą każdego (moim zdaniem nie do końca naturalnego i przekonującego) podziału na „rozdziały” albo „działy” w tej książce) jest wnikliwa obserwacja rzeczywistości, zaś kwestia czy dotyczy ona Warszawy czy Pcimia, ma znaczenie drugorzędne, jako że wszędzie ludzie mają podobne, jeśli nie takie same, dylematy i doświadczenia. Struktura zbioru narzuca więc z góry sposób jego konsumpcji: na raty i bez pośpiechu. Być może taki właśnie był zamysł wydawcy, bo rzeczywiście warto zatrzymać się po każdych kilkunastu stronach i pomyśleć, „co autorka [tak naprawdę] chciała powiedzieć” i na ile jej uwagi i wnioski pozostają aktualne?

Myślę, że lektura tekstów Agaty Passent wywołała(by) oburzenie wśród męskiej części odbiorów przy założeniu, że ‘książęta luksusu’, nowomodne ‘japiszony’ i ‘kafary z siłowni’ (z którymi autorka obchodzi się bez ceregieli) w ogóle sięgają po jakąkolwiek książkę. Ale w rzeczywistości (choć autorka jednoznacznie rejestruje wyraźne odwrócenie ról społecznych i płciowych) jest to lektura nie tylko dla kobiet (acz ogólnie rzecz biorąc: ‘feministyczna’) – także męskiemu czytelnikowi, u którego intelekt ma przewagę nad mięśniem piwnym, dostarczy ona bowiem niejednego „momentu na zastanowienie” w celu przeprowadzenia głębszej analizy pozornie błahych problemów. Przy tym autorka posiada cenną umiejętność zgrabnego formułowania wyraźnych, jednoznacznych ocen, zgrabnie ujętych w dosadne frazy. Oto kilka z nich, które mnie jako czytelniczce bardzo się spodobały: Passent pisze o sobie np.: „dowcip, kultura i erudycja [rodziców] kastrowały mnie od wschodu do zachodu” (s. 5). Sądzi też przykładowo, że „cały nasz kraj to drużyna składająca się z samych dołersów” (s. 43). Jakże dowcipna jest choćby jej uwaga o kobietach, „które chętnie powierzchnię reklamową na karku okraszają tatuażami” (s. 48), a ile daje do myślenia stwierdzenie: „Zyskujemy światowość, dołączając [oczywiście nie: ‘dołanczając!] do konglomeratu nijakości” (s. 48) lub „jesteśmy kraj[em] analfabetów w kominiarkach” (s. 52).

Agata Passent pisze oczywiście z pozycji osoby świadomej swej przewagi intelektualnej nad przeciętnym czytelnikiem (choć jedynie sporadycznie sięga przy tym po określenia, których znaczenie co ambitniejszy czytelnik rozszyfruje przy pomocy słownika wyrazów obcych, jak np. oniryczny, erystyka, holistyczny czy wanitatywny), ale mimo to wcale nie odnoszę wrażenia, by w mentorskim tonie na siłę chciała nas „pouczać”. Raczej rejestruje – niekoniecznie uświadamiane przez przeciętnego Polaka – mankamenty naszego świata i narodowego charakteru oraz negatywne zjawiska, jakie niesie ze sobą współczesna cywilizacja i pogoń za światowymi trendami. Wymieńmy kilka z nich: manipulacja werbalna, panowanie reklamy w funkcji ogłupiaczy, nieumiejętność wyciągania wniosków z popełnionych błędów i nieprzyznawanie się do pomyłek, poczucie niższości i prowincjonalizm naszego społeczeństwa, ostentacyjny materializm i szpanowanie luksusem, ‘gettoizacja’ większych miast czy wyznawanie filozofii „mieć” zamiast „być”. Wszystkie te dziwne przypadłości Polaków, jednym słowem conditio polonorum, opisuje Passent ze zdrowym dystansem i bez cienia agresji, za to z niezłą dozą humoru, łagodnym przymrużeniem oka i niegodzeniem się na bycie dumną z intelektualnej miałkości znacznej części swych ‘nowomodnych’ rodaków. Umiejętnie przemyca przy tym swój autoportret, nakreślony dyskretnie, nienachalnie i bezpretensjonalnie – portret kobiety wyzwolonej, intelektualistki znającej języki obce, posiadającej rozległą wiedzę o literaturze i sztuce, ale też optującej mimo swego ‘wyzwolenia’ za ponadczasowymi wartościami, takimi jak uczciwość, przestrzeganie zasad współżycia społecznego, otwartość umysłu i wrażliwość na drugiego człowieka. Choć jest dzieckiem znanych rodziców, nie nadużywa koneksji do zaskarbienia sobie sympatii czytelników i pracuje samodzielnie na własne konto, a jeśli już pisze o matce czy ojcu, to jako o ludziach z krwi i kości, z ich wadami i zaletami, nie zaś jako o ikonach z uświęconym image’m.

Myślę, że w sumie fajnie byłoby mieć taką sąsiadkę albo koleżankę, bo jej żywa umysłowość i ciekawość świata nie pozwalałaby nam się nudzić…

Oczywiście trudno, by w tak obszernym zbiorze krótkich tekstów wszystkie były na jednakowo dobrym  poziomie – ich sytuacyjność i aktualny charakter odzwierciedlają też wyraźnie twórczy nastrój autorki. Nie do końca przekonuje mnie (jak już wspomniałam) klasyfikowanie niektórych tekstów do danej części zbioru, a pojedyncze rozważania odbieram jako mniej lub bardziej udane. Jako czytelniczkę jedne teksty poruszają mnie oczywiście bardziej, a inne mniej, gdyż ich tematyka jest mi po prostu bliższa lub dalsza. Tam, gdzie omawiana kwestia przemawia w mniejszym stopniu, szkic mimo to epatuje lekkością narracji i finezyjnym dowcipem słownym (np. „Kupiłam mrożoną kaczkę i poszłyśmy [razem] na parking”). W tym kontekście przykładowo utkwiły mi w pamięci takie teksty jak „Poziom psa” czy „Twarda gruszka”  – lekkie i dowcipne, a jednak doskonale trafiające w sedno problemu.

W całej książce znalazłam też wiele fantastycznie trafnych, cudownych sformułowań, którymi kiedyś chętnie posłużę się w jakiejś stosownej sytuacji w charakterze bon mottu albo ‘mądrości życiowej’. Oto kilka z nich (poniżej dłuższa lista, bo naprawdę warto je zapamiętać*): „wyzywano się ile sił w pięściach”, „jestem kaca warta”, „łeb ciężki jak Encyklopedia PWN”, „fitness to czyściec na ziemi”, „zmartwiałam niczym mucha w bursztynie”, „stosuj(e)my się do znaków drogowych, ale na Boga, nie za każdym razem”, „najlepiej czuję się w banalności” czy „u mnie w brzuchu moc truchleje”. Choć moje widzenie współczesnego świata jest bardzo podobne – jeśli nie identyczne – jak Agaty Passent, nie potrafiłabym tak zwięźle, lekko a zarazem z głębokim sensem przelać na papier mych własnych myśli i wątpliwości.

Czy więc warto było zapoznać się z tą książką? Tak, a to przede wszystkim dlatego, że jej lektura utwierdziła mnie w bardzo mi potrzebnym przekonaniu, że choć myślę zupełnie inaczej niż ogromna, otaczająca mnie horda – (dla której celem samym w sobie jest realizacja za wszelką cenę awansu społecznego drogą awansu materialnego, ‘bycie kimś’ za sprawą modnych gadżetów i pustych mózgownic, a na dodatek z wielkim zapasem pogardy dla tych ‘innych’, którym głowa wciąż jeszcze służy do myślenia) – w tym myśleniu nie jestem sama. Pani Agato, dziękuję za wsparcie! Może dzięki Pani tekstom ktoś z tego wielkiego batalionu ‘szpanerów - wydmuszek’ kiedyś się nawróci?                                                              

 

                                                                                                                     Małgorzata Półrola

    

* obrażają się tylko pensjonarki” / „Telewizja to opium dla mas!” / „im więcej kanałów, tym mniej programów” / „ciśnienie w stolicy spadło do kostek” / „chodzili sobie razem na studia” / „miłość to „chwilowy pożar w lędźwiach i mózgu” / „ojciec cierpi na schorzenie rozbabrania ubraniowego” /  „Kiedyż on wreszcie nauczy się pisać ręcznie?” / „dumny z córusi jak Churchill z cygara” / „on od samego rana miłość własną uprawia” / „Nie dajmy się wciąż formatować” / „Przed pubem wylegiwali się kloszardzi” / „Artyści czekali bez toksemii” / „w ubraniu jesteśmy nie do poznania” / „będziemy konsumować co sił w kieszeniach” / „Kobieta prócz ciała ma duszę” / „Ktoś, kto bredzi, zawsze przez chwilę brzmi intrygująco” / „lubujemy się w licytacji cierpienia” / „napad głody laptopowego” / „świątynie konsumeryzmu” / „producenci kontentu, kiedyś zwani dziennikarzami” / „Wzorowym związkiem jest związek whisky z wodą sodową” / „lubię gazety przeterminowane” / „facet nieapetyczny rozrodczo”/ „zazdrość większa niż ta którą dymi Otello” / „w jedzeniu najbardziej cenię niespodziankę” / „citroen długi jak krokodyl” / „zmarła ze strachu po lekturze gazet” / „uprawiamy muzyczny i fotograficzny recykling” / „młody piernik mocno lśni” / „dwóch wyszło za bogate żony” /.

I jeszcze cztery ‘złote myśli’, w moim odczuciu rzeczywiście na wagę złota: „Paranoja, kompleks wyższości, plotkarstwo, niemożność cieszenia się sukcesem sąsiada – w tym przebijamy bohaterów Szekspira” / „Mężczyzna jest jedynym wydatkiem, z którego kobieta może zrezygnować, nie ryzykując choroby czy utraty pracy” / „Żyjąc w dużym mieście wszyscy jesteśmy nomadami i nigdy nie wiadomo, kiedy wrócimy z naszej wędrówki” / „Nieczytający piwosz w depresji z długami pozna piękną zaradną Polkę w celu założenia rodziny”.

 

Moja punktacja: 8/10

Recenzja książki "Głos Pamano"

„Nie interesuje mnie pisanie rzeczy oczywistych” – mówi z jednym z wywiadów autor tej niezwykłej powieści. Nic nie jest w niej oczywiste. Tak jak i pisarz czytelnik „wchodzi” w „świat niepewności”, no i zła. Podpisuję się bowiem pod informacją z okładki, że to książka o „potędze zła”. Cabre stwierdza, że to od niej zaczęła się jego pisarska refleksja na temat zła.

„Głosy Pamano” powstały 7 lat przed „Wyznaję”, u nas ukazały się po nim. Nieliczni klubowicze, którzy przeczytali „Wyznaję”, przyznali, że zdążyli się już trochę oswoić ze specyficznym stylem katalońskiego pisarza. Mnie przyszło się z nim zetknąć po raz pierwszy. Jednak dość szybko dałam się porwać jego charakterystycznej narracji.

Na czym ona polega? Otóż często nie ma tu  tradycyjnego zapisu dialogów, w obrębie jednego zdania jest narrator w pierwszej i w trzeciej osobie. Są wreszcie różne czasy akcji, też często obok siebie. Brakuje chronologii zdarzeń, a ciągłe retrospekcje zmuszają do bardzo uważnego śledzenia akcji, niekiedy nawet do powrotu do wcześniejszych zdań, by uchwycić sens i uporządkować przebieg wydarzeń. Niesamowite jest jednak to, że przez takie zabiegi nie jest się zirytowanym czy znużonym. Ma się na pewno wrażenie, które chciał osiągnąć pisarz, „bycia jednocześnie we wszystkich czasach”.

W „Głosach Pamano” mamy okazję być w latach trzydziestych i siedemdziesiątych XX wieku, aż po ubiegłą dekadę XXI wieku. Akcja powieści przypada głównie na czas wojny domowej w Hiszpanii, II wojny światowej i dyktatury generała Franco. Główne zdarzenia toczą się w miasteczku Torena niedaleko Sort w komarce  Pallars Sobira. Odgłosy rzeki Pamano słyszą ci, którzy mają wkrótce umrzeć.

Historię Oriola Fentellesa, nauczyciela z Toreny,  poznajemy dzięki „śledztwu” jego koleżanki po fachu Tiny Bros. To ona znajduje 13 grudnia 2001 roku w starej, właśnie w trakcie rozbiórki, szkole w Torenie, schowane w pudełku po cygarach zapiski Fontellesa  przeznaczone „dla córeczki, której imienia nie zna”. Tina Bros zaczyna poznawać jego życie, współpracę z frankistowską Falangą, z okrutnym burmistrzem Valentinem Targą i z partyzantami.

Na 655 stronach powieści pojawia się bardzo wiele postaci, wśród których trudno jest znaleźć pozytywnych bohaterów. Większość to ludzie źli, bezwzględni, pozbawieni skrupułów, nastawieni na czerpanie z życia wyłącznie korzyści dla siebie. Taką bardzo silną osobowością jest Elisenda Vilabru. Ma wielkie pieniądze i władzę, i zawsze osiąga swój cel. Potrafi podporządkować sobie każdego, a jej życie pokazuje, że za pieniądze można wszystko kupić. Gdy zaś one nie wystarczają, można użyć kobiecych wdzięków.

Przesłanie powieści jawi się zatem dość pesymistycznie. Jeden z rozdziałów Cabre opatruje cytatem z Vladimira Jankelevitcha: „Ojcze, nie wybaczaj im, bo wiedzą, co czynią”. Powieść może budzić niewesołe refleksje na temat człowieka, świata , historii. Czytałam ją jednak z wielkim zaangażowaniem i emocjami. Zmuszający do maksymalnej koncentracji styl Cabre sprawia, że akcja zdaje się przypominać rozwiązywanie zagadki kryminalnej. W końcu wszystkie wątki zostaną wyjaśnione, zdarzenia ułożą się w logiczną całość.

Powieść  jest też okazją, by zainteresować się Hiszpanią z czasów dyktatury generała Franco. Jaume Cabre to kataloński pisarz, którego nazwisko warto zapamiętać. Polecam gorąco „Głosy Pamano”, zachęcona nimi sięgnę też po „Wyznaję” i „Jaśnie pana”.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

Mitologiczny viral. Recenzja powieści Joanne Harris pt. Ewangelia według Lokiego

Loki mnie oszukał.
Tak chciałem zacząć tę recenzję. Ale niestety nie mogę. Nowa książka Joanne Harris Ewangelia według Lokiego opowiada dobrze znaną historię z nordyckiej mitologii widzianą oczyma boga oszustwa.  Jest on również narratorem. I tak Loki opisuje nam wszystko krok po kroku od mitu o stworzeniu świata, poprzez kolejne misje, jakie wykonywał dla Asów aż po Ragnarok.  I tu rodzi się mój największy problem. Być może sprzeciw nawet. Wszak narratorem jest Kłamca. Spodziewałem się pokrętnej, niejednoznacznej gawędy,  w której Loki będzie zaprzeczał sam sobie, szydził, deliberował a dostałem linearną opowiastkę, gdzie jako czytelnik jestem co chwila proszony o zrozumienie dla motywacji narratora, który przypomina nade wszystko niesfornego sztubaka, co to za wszystko przeprasza, ale nijak inaczej postąpić nie mógł a wszystkiemu są jak zwykle winni koledzy. To nawet urocze, ale nie w przypadku faceta bezpośrednio odpowiedzialnego za zmierzch bogów.
Z początku miałem ocenić Lokiego na mocne 3+ za dobre chęci i za niekłamany urok osobisty. Niemniej po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że jednak udało mu się mnie oszukać, choć może nie do końca tak jakbym sobie tego życzył, dlatego w ostatecznym rozrachunku daję 4-.

Recenzja książki "Obok Julii"

„Obok Julii” przeczytałam dwukrotnie i wciąż pozostaję pod urokiem tej, jak określił sam Rylski, „powieści o nostalgii”. Bohater i narrator w jednej osobie, Jan Ruczaj, wspomina z perspektywy swoich sześćdziesięciu pięciu lat młodość i lata następne. Najdłużej zatrzymuje się na niezapomnianym lecie 1963 roku, gdy miał 20 lat i był „przed śniadaniem”. Celowo nawiązuję tu do świetnego zbioru esejów Rylskiego zatytułowanych „Po śniadaniu”.

Autor, mimo odżegnywania się od teorii, jakoby Ruczaj to on, zaczerpnął jednak trochę autobiograficznych wątków i wplótł je do powieści. Najbardziej widać to przy lekturze eseju „Biały lanson”, „Święte dni”, „Mój Iwaszkiewicz” czy wspomnianego już „Po śniadaniu”.

Młody Ruczaj, wspominając wspaniałe lato 1963, daje wyraz młodzieńczej fascynacji Hemingway’em, Faulknerem, Iwaszkiewiczem. Jednak to ten pierwszy zdominował umysły i uczucia młodych ludzi, którzy tworzyli klan miłośników amerykańskiego pisarza oznaczającego dla nich nie tyle literaturę co religię. Tak widzi to po latach Ruczaj, dla którego, podobnie jak dla Rylskiego, „Hemingway abdykował”, był tylko na czas młodości.

Warto też zauważyć, że w powieści ważny jest  Błok i jego poemat „Dwunastu” czy „Symfonia Leningradzka” Szostakiewicza. Tutaj bohater cofa się aż do 1948 roku i początków szkolnej edukacji. To wówczas pojawi się piękna rusycystka Julia Neider. Mamy więc dziecięcą i młodzieńczą fascynację, może miłość, która znajdzie swe spełnienie na bardzo krótko pamiętnego sierpniowego dnia 1963 roku.

Ten dzień zmieni całe życie Janka, pesymisty, mizantropa, nieznajdującego sensu istnienia. Jednak w młodości sposobem na absurd istnienia jest dla niego zuchwalstwo i brawura. Powieść zawiera pewne wątki sensacyjno – kryminalne, ale tak naprawdę nie są one tu najistotniejsze. Dla mnie istotą tej książki są wspomnienia człowieka, który na zawsze chciałby utożsamić się z tamtym sobą sprzed lat, czerpiącym całą garścią z uroków młodości.

Wie przecież, mając 65 lat, że inżynier miał rację, odpowiadając na jego pytanie, czym jest starość: „To brak przyjemności”. A przecież dla młodego Ruczaja „zdolność odczuwania przyjemności w każdych okolicznościach i z byle powodu” jest najważniejsza, jest w stanie wiele za to oddać, zawierając swoisty kontrakt z życiem.

Rylski tak wspaniale pisze o czasie, który mija, „o rozpanoszonej w nim samym nostalgii”, o pięknie świata, przyrody. Pisze z czułością o babce, o ciotce Rinie, Oli Hnatiuk. Poetyckie, długie zdania oddają uroki życia, refleksje i melancholię autora. „Smakuje się” te słowa, ja tak mam, nie nudzą mnie, nie uważam ich za dłużyzny. Niektórzy (nieliczni) klubowicze narzekali na „przegadanie” w powieści. Ja będę jednak bardzo zachęcać do zagłębienia się w tę nostalgiczną, może smutną książkę, ale jak powiedział sam autor w jednym z wywiadów: „Smutek w przeciwieństwie do rozpaczy bywa przyjemnością. Daje dystans, miarę rzeczy i spokój. Znajdujemy w nim ukojenie”.

Warto przekonać się o tym samemu będąc „obok Julii”.

Wiesława Kruszek

DKK przy PBP w Sieradzu

"Marsjanin" albo "Niezwykle perypetie Macgyvera Crusoe na Czerwonej Planecie". Recenzja powieści Andy'ego Weira

Weir się postarał, na plus należy zaliczyć trzymanie się autora szczegółów technicznych, wierności realiom przedstawienia Marsa i programu marsjanskiego. Jednak  najsłabszym elementem jest sama sytuacja początkowa, tzn. okoliczności pozostawienia Watneya na Marsie: ciężko uwierzyć, że NASA mogła stworzyć lądownik niezdolny do wytrzymania potężnej marsjanskiej burzy piaskowej oraz niezabezpieczenie się na sytuację, że astronauci musieliby pozostać na Czerwonej Planecie i czekać na pomoc z Ziemi w razie np. uszkodzenia statku na orbicie przed powrotem na Ziemię. Sam wypadek Watneya też mógl być lepiej opisany: przebicie prawie na wylot przez antenę, która zatrzymała się na kości - aż prosi się o zapalenie otrzewnej, nie mówiąc o tym, że mógłby mieć poważne problemy z wyciągnięciem z siebie tego żelastwa. Inna sprawa to ogrom przeciwności losu, z którymi astronauta musi się zmierzyć, trudno uwierzyć, by jeden człek na obcej planecie miał tyle pecha i farta zarazem, by pokonać te wszystkie przeciwności. Nie mniej to ostatnie można uznać za wymóg dobrej narracji, nikt nie chciałby czytać o tym, jak przez 900 dni na Marsie tylko siedzi na czterech literach i patrzy jak ziemniaki rosną.

Tym niemniej daję książce 4+/5, zwlaszcza za humor i optymizm glównego bohatera.

Jonathan Littell "Łaskawe"

Czesław Płusa

Recenzja. Jonathan Littell, Łaskawe

Heroicznym wyzwaniem trzeba nazwać powieść Łaskawe, w której to Jonathan Littell pragnie spojrzeć prawdzie w oczy. Jak pisze sam autor: człowiek potrzebuje do życia powietrza, jedzenia, picia, no i poszukiwania prawdy. Porażający młyn śmierci, jaki przygniatał i osaczał narody Europy w okresie II wojny światowej zapada w pamięć głównego bohatera powieści, Maximiliana Aue, bezpośredniego uczestnika irrealnej realności wojennej. Barbarzyństwo opisywanych wydarzeń nabiera siły tajemniczego i nieodwołalnego niepokoju, który można przyrównać do nie zagojonej rany. Łaskawe jest pamięcią otwartej „rany historii”, którą za Miłoszem można określić jako pamięć „jądra ciemności XX wieku”. Na pewno nie ja jeden zanotowałem w pamięci akapit: Jeżeli w ogóle zdecydowałem się pisać, to po to, by rzucić  światło na jedną lub dwie sprawy, niejasne dla was, a być może i dla mnie samego. Ta „rana historii” odzywa się zatem w rozważaniach i opisach pozornie dalekich od współczesności, w których Littell zaprasza czytelnika do potępienia barbarzyńskich doświadczeń XX wieku, pogrążonych w nocy nienawiści.

Pierwsza rzecz, która uderza podczas lektury, to filozoficzne spojrzenie na wojnę. Aue twierdzi, że wojna jest logicznym wynikiem Weltanschauung (światopoglądu). Idąc śladem refleksji Hegla i Jüngera  wyraża przekonanie, że jednostka może osiągnąć stan idealnej wspólnoty z Państwem wyłącznie w warunkach wojny. Aue czerpie przyjemność z własnego posłuszeństwa wobec radykalizmu,  nawet jeśli  jest radykalizmem piekielnym. Mocne poczucie odpowiedzialności za Państwo i ufność wobec niego pozwalają mu zabijać, choć – jak sam powiada – zabijanie nie sprawia mi żadnej przyjemności. Świadomy szaleństwa zabijania, które ogarnęło nieludzką istotę  katów, Aue nie utożsamia się z postacią Watteau z obrazu Obojętny, lecz określa siebie jako jej kontrapunkt: Obojętny? Nie, nie byłem obojętny.

               Powieść Łaskawe to zapis cierpienia, fizycznego i psychicznego, dramatycznego zmagania się z nieprzejrzystością losu i okrucieństwem świata wielkiej historii – przywołanej w imieniu Hitlera – jak i przebudzenia, przynajmniej w świadomości nielicznych osób. Siostra Maxa Aue, Una,  pyta: Czy należy zabijać niewinne dzieci, kobiety, cywilów? Najbardziej zastanawia autora istota zła. Pociąga go obserwacja barbarzyńskich ekstremizmów, dając w powieści przegląd zwyrodniałych dewiacji nazistów dokonywanych na niewinnych ofiarach, ogarniętych rozpaczą, którym nie dane było osłonić się, oswobodzić i  uciec od śmierci.Littlleopisuje rzeczy bardzo oddziałujące na wyobraźnię zła, prowokując czytelnika w ten sposób i, oprócz wstrząsającej lektury, daje czytelnikowi dobrą okazję do psychologicznych i etycznych rozważań. Maximilian Aue dostrzega grę ludzkich słabości, kiedy stawia fundamentalne pytania: W jaki sposób z prawnika, wykładowcy uniwersyteckiego, piekarza, człowieka wrażliwego na sztukę wyrasta pozbawiony skrupułów morderca? Jak to się dzieje, że potrafi całkowicie wymazać swoją moralność i humanizm w imię paranoicznej idei?W rozważaniach o kategorii zła Little via Max upatruje liczne przyczyny warunkujące jego istnienie. Jedną z nich jest dehumanizacja jednostki. Niszczenie Ja jednostki staje się stałą zasadą społeczną już od chwili objęcia przez Hitlera władzy, a obozy koncentracyjne były tylko ostatnim otwartym wybuchem tego wirusa zbrodni. Owe Ja wyparte zostaje przez zasadę narodowosocjalistycznego  posłuszeństwa, ślepego, które kazało potwierdzać, przyznawać rację, w końcu zgadzać się z tylko jednym wielkim narodowosocjalistycznym fałszem. „Tamto zło”, którego obecności autor jest świadomy, wynika również z depersonalizacji sprawców. Jednakowe mundury i anonimowość działania afirmują jej istotę. O anonimowości sprawców świadczy chociażby wyraźnie przemyślana struktura językowa przemówień,  dominacja strony biernej: „zostało postanowione”, „Żydzi zostali poddani specjalnemu traktowaniu….” „ etc. W ten sposób ograniczona zostaje odpowiedzialność sprawców - przychodzi rozkaz i trzeba go wykonać. Egzekutor, który przystawia lufę do skroni więźnia, nie musi bać się odpowiedzialności. Albowiem ofiarę doprowadzili do niego inni ludzie, o jej śmierci zdecydowali jeszcze jacyś inni, a ten, który strzela, wie, że jest tylko ostatnim ogniwem długiego łańcucha.

               Powieć Łaskawe naznaczona jest także posłaniem walki z presją społeczeństwa, czyli konformizmem, który zawsze postrzegany jest jako słabość generująca zło. Głos Maximiliana Aue nie jest wołaniem „z wysoka”, ze szczytu, na którym urzędują niezłomni. W imię służby dla swojej Ojczyzny, dla swojego Narodu dokonuje czynów przerażających, w niezgodzie ze sobą samym; I oto wygnano mnie ze mnie samego, z mojego życia. Aue jest to wszak portret osoby, która posłusznie poddaje się  duchowej wizji zaangażowania w narodowy socjalizm, w której nie ma miejsca na indywidualne pragnienia. Uzupełniając ten wywód należy dodać, że ważnym elementem generującym zło, było danie ludziom władzy nad innymi, nad więźniami. Władza dawała zwyrodnialcom satysfakcję artykułowania skrajnych pragnień, zgodnie z zasadą agonia pożeranego zwierzęcia jest największą przyjemnością pożerającego. (23)

Kolejnym frapującym tematem poruszanym przez Littlle’a i szereg innych  wielkich umysłowości jest wrażliwość jednostki na sztukę połączona z brakiem wrażliwości na przemoc wobec człowieka. Jakiś Hauptmann słuchał w pomieszczeniu muzyki (Rachmaninow, Bach, Chopin), w którym to leżał martwy Rosjanin. Hans Frank popisuje się na przyjęciach organizowanych na zamku Wawel umiejętnością gry nokturnów Chopina. Adolf Eichmann nie stronił także od popisów gry na skrzypcach w obecności zaproszonych „dostojnych” gości. Należy podkreślić: Muzyka nie dzieje się wyłącznie w przestrzeni technokratycznej. Pozbawiona charakteru mistycznego, zdolności łączenia się z absolutem, doskonałą ideą boską, staje się zajęciem wyłącznie sprawnym technicznie, dlatego chłodnym, bezdusznym, bez wzniosłości ludzkiego ducha. Nie może zatem dziwić fakt, że Frank i Eichmann jednocześnie miłowali swoją muzykę i przemoc zarazem.

Powieść Łaskawe utkana jest z wielu wątków. Krajobraz wspomnień Maxililiana Aue z  własnych wojennych przeżyć nasycony jest tragicznymi losami ludzkimi. Losami mas pozbawionych godności człowieka, z uwagi na pochodzenie (Żydzi, Cyganie, Słowianie i wiele innych ras), a co więcej, nawet wiek, kondycja fizyczna i psychiczna człowieka miały decydujące znaczenie w zmaganiach o przetrwanie. Podczas lektury widać szczególnie wyraziście trudność głównego bohatera z odcięciem się od bolesnej przeszłości. W rozmowie z oficerami SS wyraża swój niepokój: Wyciągnęliśmy wnioski z tej lekcji, to się więcej nie powtórzy. Jesteście pewni, że wyciągnęliśmy wnioski? Jesteście pewni, że się nie powtórzy?  Pytanie to jest  kluczem kulturowego, ale i życiowego credo w  powojennych Niemczech, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i instytucjonalnym. Powieść wydaje się kierować do czytelnika przesłanie, że wyrządzane przez człowieka zło, pociągnie za sobą  zemstę bogiń Erynii („Łaskawych” – epitet bogiń zemsty), co budzi u sprawców zła strach przed karą za popełnione zbrodnie. Tak dzieje się w przypadku Maximiliana Aue, kiedy zauważa:  "Łaskawe wpadły na mój trop”. Można tu mówić również o wyrzutach sumienia, które wywołują  cierpienia sprawiedliwe. Niestety, konkluduje Max: Trzeba wypić ten kielich do dna. Tylko w ten sposób będzie można zacząć od nowa.

               Czytając powieść Littelle’a musimy być niezwykle odporni psychicznie, by dotrwać do końca i przebić się przez gąszcz obrazów przedstawiających wyzwolenie się najgorszych nieludzkich, barbarzyńskich instynktów, które przemieniają zło w czyste cierpienie fizyczne i psychiczne ofiar. W tym miejscu przypominają się słowa Franza Kafki, które mogą usprawiedliwić zwyrodniałą tonację wydarzeń powieści Łaskawe. Na pytanie, dlaczego pisze tak okrutne książki, Kafka odpowiedział: „Bo rzeczywistość jest tak okrutna”.

 

Recenzja książki „ Modlitwa do Boga Złego” K. Kotowskiego DKK Uniejów

Książka pt. „ Modlitwa do Boga Złego” Krzysztofa Kotowskiego przedstawia młodego chłopca, który zostaje znaleziony pod domem przez mieszkające w nim małżeństwo. Chłopiec ma nie ziemskie zdolności. Książka przedstawia że  chłopiec jest ścigany przez bardzo silnych  ludzi,  ucieczką przed złem jest kapłan, który może go uratować ze złej mocy. Książka jest dalszą częścią Kapłana w której rozpoczyna się historia katolickiego księdza Krzysztofa Lorenta, który z tajemniczych przyczyn ma duży dar  wiedzy oraz talent, pamięta wydarzenia sprzed setek lat  i odległe krainy, ale przede wszystkim przeczuwa zbliżające się niebezpieczeństwo. Podejrzewany o chorobę psychiczną trafia do szpitala . Niestety jego lęki stają się prawdą, bohatera próbują znaleźć tajemniczy wojownicy. Są to mnisi, członkowie tajnego bractwa zgromadzenia aurelitów. Oni wiedzą czym jest choroba i jakie są jej skutki, oni nie cofną się przed niczym żeby dopaść Krzysztofa. Duchowny ma świadomość tego, co się może wydarzyć i chce zepsuć wszelkie plany aurelitów, przede wszystkim chce uratować siebie i swoich przyjaciół.

Moje refleksje po przeczytaniu książki Szczepana Twardocha "Drach"

"Drach" to dzieje trzech pokoleń Magnorów i Gemanderów. Przypadł im w udziale los skomplikowany przez dwie wojny światowe, powstania, nieprzewidziane okoliczności i trudną codzienność, w której obok brutalności, okrutnej przemocy jest miejsce na miłość i radosny czas.

Ślązacy są pracowici, konkretni i solidarni; mężczyźni idą na wojnę, gdy zachodzi taka potrzeba, a kobiety z oddaniem dbają o dom i rodzinę. Żona Josefa Magnora "robi to, czego matka nauczyła ją w domu i czego matę Valeski nauczyła jej matka, i tak dalej, cały szereg matek i córek przez pokolenia doskonalił wielką i subtelna sztukę godzenia się z losem w milczeniu".

Z dbałością o szczegóły relacjonuje autor przeżycia swoich bohaterów, ale ocenę ich zachowań i postaw pozostawia czytelnikowi.  Każdy z bohaterów zmaga się z troskami życia codziennego, przeżywa radości i smutki, zabiega o lepszy byt, ale to mało ważne, "bo nic nie ma żadnego znaczenia, wasze losy, ich losy, czyjekolwiek losy. Nic nie oznacza niczego, wszystko tylko jest …". Jest na chwilę i szybko przemija, bo przemijanie, powtarzalność losu i nieuchronność śmierci są wpisane na stałe w ludzkie życie.

J. L.

 

Recenzja książki Brzechwa nie dla dzieci-DKK Uniejów

Książka Mariusza Urbanka: „Brzechwa nie dla dzieci” poświęcona jest Janowi Brzechwie. Postaci znanej nam wszystkim przede wszystkim z lat dzieciństwa. Główny bohater był wybitnym prawnikiem. Specjalizował się w prawie autorskim. Okres międzywojenny odegrał istotną rolę w jego życiu. Teksty Brzechwy można było obejrzeć w prestiżowych warszawskich kabaretach. W tych latach współpracował z Tuwimem i Hermanem. Pracował pod pseudonimem lecz równie wiele razy używał swojego prawdziwego nazwiska Lesman. W swoim życiu natrafił na niejedną przeszkodę ale także przeżył i chwile miłości.

„Kapłan” Krzysztof Kotowski

Ojciec Mateusz ganiający z mieczem, czyli Kapłan Kotowskiego
„Kapłan”
Krzysztof Kotowski
Lekturą grudnia 2015 w moim, czyli rawskim, Dyskusyjnym Klubie Książki była powieść Krzysztofa Kotowskiego Kapłan, będąca pierwszą częścią cyklu pod tym samym tytułem.

Spokojny, niczym poza dobrocią i uczciwością nie wyróżniający się polski ksiądz Krzysztof Lorent nagle zachorował. Objawy somatyczne nie były tak niepokojące, jak inne – nagle zaczął mówić wieloma językami, wspominać o zdarzeniach sprzed wieków, jakby w nich brał udział, więc jak się łatwo domyślić, trafił do psychiatryka. Próbuje ostrzec lekarzy, iż przyjdą po niego bardzo niebezpieczni ludzie, przy czym może ucierpieć personel i pacjenci, w związku z czym prosi o wypuszczenie. To oczywiście raczej nie jest dla nikogo dowodem jego psychicznego ozdrowienia Co będzie się działo, tradycyjnie nie zdradzę, powiem tylko, że trafiła się znów kolejna wariacja na temat alternatywnych dziejów chrześcijaństwa, tajnych bractw, mistrzów miecza i zakazanych ewangelii. Komu już wystarczy, niech dalej nie czyta i o książce zapomni, a kto chce więcej, tego zapraszam do dalszej lektury.
Powieść Dana Browna Kod Leonarda da Vinci była interesująca, gdyż jako chyba pierwsza powszechnie znana dotykała początków chrześcijaństwa w sposób podkreślający, iż obecne dogmaty naszej religii pochodzą nie od Boga, a od ludzi, którzy często nie byli nawet duchownymi, a do świętości najczęściej było im jeszcze dalej. Przy tym, zwłaszcza w porządnych wydaniach, opatrzona ilustracjami ukazującymi wszystkie dzieła sztuki, które pojawiają się w tekście, miała wielkie walory poznawcze i estetyczne. W tym aspekcie Kapłan Kotowskiego jawi się przy niej niczym tani podrób przy oryginalnym markowym wyrobie.

Założenie, że jakiekolwiek rewelacje historyczne dotyczące wiary mogą mieć istotne znaczenie dla świata, jest tak infantylne, że szkoda się nad tym nawet rozwodzić. Można się nienawidzić nawet za różnice w interpretacji świętego tekstu, co do którego brzmienia obie strony nie toczą żadnych sporów, i chrześcijaństwo nie jest tu żadnym wyjątkiem. Każdy wierzy w co chce, a najlepszy dowód to Jezus. I Żydzi, i muzułmanie są zgodni, co do jego istnienia w przeszłości, ale tylko chrześcijanie wierzą, iż jest on Bogiem. I wszyscy przedstawiciele tych trzech religii uważają, że właśnie oni mają rację. Skoro nawet on, osobiście, nie zdołał tego zmienić, to co dopiero jakieś artefakty sprzed wieków, których autentyczność i tak zawsze będzie można podważyć. Pomińmy więc ten wątek i przejdźmy do innych.
Jakiś czas temu opisywałem moje wrażenia z lektury Nauczyciela Sztuki Wojciecha Kłosowskiego. W obu powieściach walka na broń białą stanowi istotną, również objętościowo, część tekstu. Kłosowski jednak używa profesjonalnej terminologii, która może kogoś popchnąć do zainteresowania się tym, jak faktycznie wygląda sztuka walki mieczem, więc ma niewątpliwe walory poznawcze, a po lekturze Kapłana czytelnik jest w tej materii jeszcze głupszy, niż przed nią.
Postacie bohaterów są raczej niezbyt przekonujące, a główny protagonista przypomina Ojca Mateusza, w dodatku obdarzonego nadnaturalnymi mocami. Kwestie socjologiczne i polityczne są również potraktowane delikatnie mówiąc infantylnie, a koncepcja tajnego bractwa sprawującego od wieków kontrolę nad światem od szczytów władzy aż do poziomu szarych ludzi i utrzymującego jednocześnie przez wieki w tajemnicy swoje istnienie jest... takie litościwe niedomówienie. W dodatku światopogląd utożsamiający cały świat z chrześcijaństwem... To poziom umysłowy średniowiecza, a nie XXI wieku.
Szokujące jest, iż autor, jak informuje notka na okładce, jest psychologiem, gdyż w wielu przypadkach interakcje bohaterów powieściowych z otoczeniem są wręcz zaprzeczeniem realizmu psychologicznego i socjologicznego.
Jeśli już wspominamy Ojca Mateusza, to trzeba przyznać, że choć zafałszowuje totalnie obraz polskiego duchowieństwa, zachowań przestępców w trakcie przesłuchań i niezliczonych innych aspektów rzeczywistości, to przynajmniej zwraca uwagę na skomplikowane czynniki, które sprawiają, że potencjalnie dobrzy ludzie czynią zło. Kapłan nie oferuje nawet tego, nie niesie żadnych pozytywnych wartości, a wręcz odwrotnie. Utrwala i wzmacnia przekleństwo naszego narodu, czyli zamiłowanie do wyssanych z palca teorii spiskowych, przekonanie, że istnieją jacyś „oni”, którzy wszystko kontrolują. Aż dziw, że nie znalazło się miejsce na brzozę smoleńską, choć skoro wcisnęło się WTC, to może i ona się znajdzie w następnych częściach cyklu, do których poznania, co od razu podkreślam, wcale się nie palę.
Nie żebym potępiał w czambuł wszystkie teorie spiskowe. To określenie często przyczepia się teoriom, które tak naprawdę są czystą, żywą nauką, jedynym logicznym wytłumaczeniem pewnych fragmentów dziejów świata. Sęk w tym, że powieści ukazujące realne spiski i działania tajnych służb, jak choćby inna lektura naszego DKK, czyli Cmentarz w Pradze Umberto Eco, nie są u nas tak reklamowane ani zbyt popularne. Czyżby dlatego, że wizja świata, w którym dajemy manipulować nie tylko sobą, ale swoimi przekonaniami i swoją wiarą, w dodatku nie żadnym bractwom czy bohaterom o nadnaturalnych zdolnościach, a zwykłym ludziom, takim jak my, jest tym bardziej dołująca, iż prawdziwa, tym smutniejsza, iż krajem szczególnie poszkodowanym przez tego typu działania od wielu już wieków tradycyjnie jest Polska?
Nie jest tak, by Kapłan był całkowicie pozbawiony mocnych stron. Styl, choć nie wolny od potknięć, jest naprawdę przyjemny i łatwy w odbiorze. Potwierdza to fakt, iż większości klubowiczów się podobał. Jak to się mówi, pióro Krzysztof Kotowski ma naprawdę niezłe i jego proza jest wciągająca nawet wtedy, gdy denerwuje nas wymienionymi wcześniej aspektami. Czy to jednak nie tym gorzej, że twórca o takim potencjale tworzy wyraźnie pod publiczkę, pod szerokie masy, w dodatku pod ich najmniej pozytywne instynkty? Dlaczego nie woli iść choćby drogą Georga R.R. Martina?
Właśnie dlatego, że rzecz czyta się całkiem nieźle, że wielu może spodobać się dzięki temu, iż jak tyle już razy wspomniany Ojciec Mateusz, w ogóle nie zmusza do myślenia, nie polecam jej absolutnie, gdyż przemyca zarazem fałszywy obraz prawdziwej rzeczywistości, któremu na pewno wielu nie zdoła się oprzeć. Jeśli już coś ma w założeniu bawić, niech przy tym uczy też choć trochę, chociaż troszeczkę.


Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

„Pisz pan książkę!” Zbyszek Buczkowski

„Pisz pan książkę!”
Zbyszek Buczkowski


Lekturą listopada 2015 w Rawskim Dyskusyjnym Klubie Książki była wspominkowa książka Zbigniewa Buczkowskiego Pisz pan książkę! Kilka dni wcześniej odbyło się spotkanie z autorem, na które nie poszedłbym nawet, gdybym mógł, gdyż książkę już wcześniej przeczytałem i pytania, jakie ewentualnie miałbym do aktora, na pewno zepsułyby atmosferę.

Zanim przejdę do samej książki, może najpierw ogólniejsza refleksja. Polska krajem geniuszy literackich! Każdy pisze książki – od aktorów po aktorzyny, od polityków po politykierów. I każdy samodzielnie! Nie to co inne głupie nacje, które często ujawniają na okładce i stronie tytułowej skład spółki autorskiej – celebryty, który daje nazwisko i treść, oraz „murzyna”, który daje pióro. Nasi są wszyscy literacko uzdolnieni. Nie potrzebują pomocy do pisania książek. A może są po prostu pozbawieni samokrytycyzmu i uczciwości? Oczywiście nie mam pojęcia, czy pan Buczkowski pisał sam, czy też z murzynem – to ogólne odczucie, które mam pod wpływem zalewu podobnych produkcji, bo trudno to nazwać prawdziwą literaturą.


Pisz pan książkę! to luźne, anegdotyczne niejednokrotnie wspomnienia znanego polskiego aktora Zbigniewa Buczkowskiego. Nad względami warsztatowymi nie ma się co rozwodzić – poprawnie, ale po prostu miernie. Pozostaje treść. Tutaj zaczynają się schody.

Oceniając autobiografię nie sposób nie odnieść się również do samej postaci autora, zarazem głównego bohatera. Jak nam się widzi Pan Buczkowski na podstawie jego własnego dzieła?

Problemy zaczynają się już na samym początku, który jest wyraźną próbą pominięcia młodości, a jest ona przecież jednym z najistotniejszych elementów każdego życia. Niby wahał się nad wyborem drogi życiowej, ale o alternatywach zero, podobnie jak o czasach szkolnych. Na podstawie tej autobiografii można zaryzykować stwierdzenie, że aktorstwo, które też trafiło mu się przez przypadek, życie mu uratowało, tak jak Wałęsie skok przez płot.
Zero rozterek, zero refleksji, a jeśli już, to na poziomie rozmów przy piwku. Książka za to wprost ocieka dumą i samozadowoleniem. Inna sprawa, że odpowiada to staremu przysłowiu o szczęśliwych, którego nie przytoczę, by nie straszono mnie znów sądami. Tym bardziej, że nie mam tego autorowi za złe, nawet mu tego trochę zazdroszczę. Nie „kariery”, ale samozadowolenia i bezkrytycyzmu. Inna sprawa, że zastanawiam się, ile w tym prawdy, a ile autopromocji. Jako aktor też bowiem jawi się w co najmniej dwuznacznym świetle. Co to za aktor, który po prostu pokazuje siebie; zawsze taki sam. To nawet nie aktor charakterystyczny – takim była choćby Krystyna Zofia Feldman, która jednak potrafiła zagrać nawet mężczyznę. Czy pokazywanie siebie, albo własnego wyobrażenia o sobie, to aktorstwo?

Co pan może załatwić? – śpiewał niezapomniany Jan Kaczmarek. To chyba piosenka o panu Buczkowskim, który sam nazywa się załatwiaczem i nie widzi w tym niczego złego. Słowa takie jak korupcja, nepotyzm się go nie imają. W dodatku, czytając recenzje w Internecie, można dojść do wniosku, że ta choroba sięga dalej – nikt zdaje się nie zauważać tej patologii. Buczkowski zwala to na tamte czasy, co jest totalnym zakłamaniem, gdyż o ile za komuny było to powszechne, to jednak w ukryciu i dyskretnie, a teraz otwarcie i jawnie. Za tej złej komuny, na którą wszystko autor zwala, można było bez żadnych znajomości dostać dobrą pracę, nawet w urzędzie, a teraz? Wystarczy ze zrozumieniem poczytać ogłoszenia o naborze, nawet na szeregowe stanowiska w najpodlejszych gminach. Ustawione pod konkretnych kandydatów, którzy i tak dostają gotowce z pytaniami i odpowiedziami. Ba – nawet w przypadku prywatnych firm znośną pracę można najczęściej dostać tylko po znajomości lub po posmarowaniu. Tego chyba nie ma w żadnym cywilizowanym kraju. Owych rzeczy jednak autor nie widzi. Wpisuje się idealnie w nową polską tradycję – tradycję autocenzury. Nie tyka dzisiejszych patologii, gdyż główną jego zasadą życiową było, co wielokrotnie podkreśla, by nikogo nie urazić.

Narzeka, że za komuny załatwiano sprawy na telefon i po znajomości, a nie widzi, albo nie chce widzieć, że teraz załatwia się je na maila, w dodatku nie na zasadzie znajomości, tylko na Dyzmę. Postawa życiowa Buczkowskiego przypomina mi nieco przysłowie o cielęciu, które dwie matki ssie. Sam to zresztą dosłownie artykułuje, gdy pisze, że przy wyborze ról kierował się tym, by przede wszystkim nikogo odmową nie urazić. Nie walczył nawet o role ani w nich nie przebierał – po prostu brał prawie wszystko, co mu oferowano.

Zawsze szedł z prądem, i teraz też – dziś narzeka na komunę i ujawnia przekręty z tamtych czasów, ale ani słowa o patologiach dnia dzisiejszego, których rozmiar jest dużo poważniejszy.

Czy książka jest bezwartościowa? Wręcz przeciwnie. Jako nieodłączny syn bardzo poważnie zdegenerowanego moralnie narodu pisze w wielu miejscach prawdę, którą się wręcz chlubi, choć uczciwy człowiek uznałby te karty za haniebne.

Bez krępacji szczyci się tym, jak z kolegami brał udział w sprzedaży grafik z podrobionymi podpisami czy jak wciskał muzykom podrabiane markowe gitary jako oryginalne. Z nostalgią wspomina znajomego oszusta matrymonialnego, o którego działalności wiedział, i u którego się gościł, ale nawet do głowy mu nie przyszło, by o jego przestępczym procederze powiadomić organa ścigania. To był po prostu wspaniały kumpel.

Za świetny uczynek uważa postępek mamusi, która przed wczasami poszła do miejscowego mafioza i postawiła mu wódkę, by ochraniał jej mieszkanie. I Buczkowski szczyci się, że sąsiedzi po powrocie z wakacji swe mieszkania zastali okradzione, a oni nie. Tak właśnie rodziła się polska mafia, ale tego autor nie widzi. Nie potrafi, albo nie chce zauważyć. Podobnie jak zdecydowana większość jego czytelników, co potwierdzają recenzje w Internecie.

Wypaczoną moralność autora, tak polską w swej istocie, wyraźnie widać w scenie na transatlantyku, gdzie serwowano „za słabe” drinki. Podoba się Buczkowskiemu, że Polacy przemycili alkohol na statek i uważa to za świetną rzecz, wręcz za zasługę. Potem gani burdy, które z tego wynikły, ale nie wini za to przemyconej wódki i złamania przepisów, tylko słabe głowy niektórych. Jakie to polskie!

To skrzywienie moralne autora, który jak większość rodaków w mniejszym lub większym stopniu, zapewne podświadomie, wpisuje się w kulturę więzienną, wychodzi książce na dobre. Bez skrępowania, a nawet z dumą, opisuje fakty, które ktoś świadomy ich moralnego wydźwięku pominąłby milczeniem. Ksiądz wraz z nim za głębokiej komuny obżerający się bez miary i chlejący do upadłego z trzonem ówczesnej komunistycznej władzy. Nacjonalizmy osiedlowe i kodeksy honorowe rodem z więzienia. Obcy pałętający się po kabinie pilotów samolotu, który rozbił się w Lesie Kabackim w 1987. Luksusowe wycieczki po całym świecie. Wszędzie po znajomości, nawet do knajpy.

Ta bezrefleksyjność, jak wspomniałem, wychodzi książce na dobre, gdyż pomimo stronniczych komentarzy ukazuje, jak naprawdę było za komuny, choćby we fragmencie o ówczesnych dzielnicowych. A propos – ilu z Was widziało swojego dzisiejszego dzielnicowego w podległym mu terenie?

Autor cały czas narzeka na komunę, która uczyniła go „gwiazdą” i umożliwiła styl życia dla zwykłego Polaka nie będący i dzisiaj nawet w sferze marzeń. Cały czas powtarza, że takie były czasy. Szkoda, że nie zauważa, że wtedy normalny i uczciwy Polak nie miał większego problemu ze znalezieniem dobrej pracy, co jest przeciwieństwem dnia dzisiejszego, i że wielu ludzi zrobiło kariery bez łapówkarstwa, nepotyzmu, wchodzenia w układy wzajemnych przysług, co dziś jest niemożliwe.

Szkoda, że tak mało jest zdrowych elementów naprawdę humorystycznych, jak numer ze ślubem (kto czytał, ten wie). Ale może na tym polega tragedia załatwiacza?

Ciemne czasy komunistyczne – tak – takich właśnie sformułowań autor używa, jednocześnie nie widząc żadnych problemów dnia dzisiejszego, a we mnie rodzi się przekorne pytanie, czy wtedy w Polsce nie było łatwiej być uczciwym człowiekiem niż teraz?

Najsmutniejsza dla mnie była nie lektura samej książki, ale tego, co internauci o niej wypisują. Natchnęła optymizmem!!! To naprawdę mnie przeraża.

Do poznania tej książki, ani tym bardziej do jej zakupienia, nikogo broń boże nie zachęcam; jest tyle wartościowszych pozycji na rynku i w bibliotekach! Z drugiej jednak strony nie uważam, by była całkiem bezwartościowa. Paradoksalnie, w sposób przez autora pewnie nie zamierzony, jest interesującą pozycją ze względu na te fragmenty, o których autor nawet nie pomyślał, że można je inaczej oceniać i interpretować niż on. W tych miejscach jego szczerość ukazuje cenne obrazki z realiów PRL-u, środowiska aktorskiego tamtych czasów i w ogóle cwaniactwa warszawskiego. Dla socjologa czy psychologa jest to ciekawy przyczynek do rozmyślań o dziejach Polski - obraz erozji moralnej społeczeństwa polskiego, nadwyrężonego już serią klęsk, które skończyły się zaborami, Wojną Światową i okupacją w czasie IIWŚ. Społeczeństwa pod wpływem komuny, która stała się wstępem do tragedii, gdy zachłysnęło się ono kapitalizmem. A dla pozostałych, zwykłych czytelników? - Nie warto szukać na siłę, ale jak się nie ma co innego, albo już się znalazło Buczkowskiego na półce – można przeczytać


Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie


„Morfina” Szczepana Twardoch

Morfina
Szczepan Twardoch
Lekturą października w moim, czyli rawskim, Dyskusyjnym Klubie Książki była Morfina Szczepana Twardocha. Nazwisko autora nic mi nie mówiło, nie śledzę wszak wieści z rynku wydawniczego, rankingów sprzedaży i innych elementów gry marketingowej uprawianej wokół książki w Polsce. Wziąwszy tę grubą, bardzo grubą książkę do ręki, zastanawiałem się, czy to kolejna wydmuszka przy pomocy odpowiednich nakładów wykreowana na bestseller, czy też perełka w rodzaju Wyspy Klucz lub Czarnego ogrodu*. Oczywiście mogłem zajrzeć do Internetu i poczytać recenzje, ale nauczony doświadczeniem wiedziałem, że często rozmijają się z moimi ocenami, zwłaszcza te spisane w podzięce za darmowy egzemplarz do recenzji. Jak zwykle więc postanowiłem dać książce szansę, by przemówiła sama za siebie.

Gdy tylko pierwszy raz spojrzałem na okładkę, z taką niby niepozorną i banalną, ale jednak intrygującą grafiką, oraz zważyłem ciężar tomiku i uwzględniłem implikacje tytułu, wiedziałem, że to nie będzie rzecz do połknięcia w jeden lub dwa dni. Odłożyłem więc na bok wszystkie inne zaplanowane lektury i napocząłem Morfinę. I to była słuszna decyzja, gdyż jak się okazało, jest to jedna z tych powieści, które wymagają poświęcenia im odpowiedniej ilości czasu, których nie da się przeczytać szybko, ale jeśli się do niej podejdzie uczciwie, to odwdzięczy się jak rzadko która.
Jest październik 1939 roku. Okupowana Warszawa, która jeszcze nie zrozumiała, co oznacza słowo okupacja. Konstanty Willemann, syn Polki i Niemca, arystokrata po mieczu, bogacz po matce, bawidamek i playboy z wyboru, wykreowany przez matkę na Polaka, przebył ze swym 9 Pułkiem Ułanów kampanię wrześniową w polskim mundurze. Zdobywszy za udział w wojnie stosowne odznaczenie, wrócił do żony oraz syneczka w Warszawie i... No właśnie, co dalej ze sobą począć?

Sytuacja protagonisty jest wielce złożona i pełna dylematów. Pierwszym, przynajmniej chronologicznie, jest matka. Rozpieszczała syneczka i nadal to czyni, za niego podejmując wszelkie istotne decyzje i wciąż prowadząc go na zwykle luźnej, niemniej niezwykle skutecznej, gdy trzeba, smyczy; smyczy finansowej. Funduje mu wszystko, nawet samochody, i Kostek nigdy się pracą nie skalał. Ona uczyniła go Polakiem, choć równie dobrze mógł być Niemcem. Uczyniła go bezwolnym, a on rozwinął się dalej w tym kierunku. Stara się robić to, czego się od niego oczekuje – zdobyć żonę, spłodzić syna, pójść na wojnę, ale sam, tak od siebie, niczego nie chce. Nawet morfiny, prostytutek i romansów, bez których trudno mu się obyć, też tak do końca, też tak naprawdę, na innym poziomie, nie chce. No – chciałby świętego spokoju i żeby wszystko było tak jak przed wojną, żeby nikt niczego od niego nie żądał. Tyle tylko, że świat się zmienił i nie jest to już możliwe. Ta sytuacja, ta konieczność dokonywania wyborów, których dokonywać nie chce, ten przymus wykazywania się aktywnością, której w głębi siebie nie czuje, ale której pożąda otoczenie, męczą go coraz bardziej.

Konstanty, jak to zwykle w jego przypadku, nie jest w stanie podjąć decyzji co do dalszego w swym życiu postępowania, skoro nie może prowadzić już dalszego, beztroskiego bytu, ale poddaje się wpływom i oczekiwaniom innych. Nawiązuje kontakt z Muszkieterami, organizacją podziemną do dziś budzącą zagorzałe spory historyków, a raczej to organizacja nawiązuje kontakt z Kostkiem. Co z tego wyniknie, ani jak się ułożą skomplikowane związki protagonisty z kobietami i używkami, tego oczywiście nie zdradzę.

W Morfinie autor zastosował ciekawy chwyt – płynne przechodzenie narratora pierwszoosobowego między postacią głównego bohatera i bliżej nieokreślonego bytu w rodzaju Anioła Stróża (płci żeńskiej), który jednak nawiasem mówiąc ze swych obowiązków wywiązuje się słabo. Czasami pojawiają się też byty pośrednie, a całość jest dość oryginalnym sposobem na oddanie stanu umysłu niszczonego przez morfinę i alkohol oraz pokonanie ograniczeń narracji w pierwszej osobie przez skorzystanie z wszechwiedzy narratora zewnętrznego. To ostatnie pozwala wykroczyć poza ramy czasowe zdarzeń samej powieści i w drodze dygresji tego niematerialnego ducha opowiedzieć o losach postaci pobocznych, które same z siebie już w opowieści by się nie pojawiły.

Warsztat literacki Szczepana Twardocha nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Jest nawet lepiej; jest oryginalny i ma specyficzny sznyt. Proza rytmiczna, transowa, dopasowana do przyjętej konwencji, pozwalająca czytelnikowi przejść ze zwykłej perspektywy w świat narkomana i alkoholika, w którym rzeczywistość i ułuda mieszają się we wciąż zmieniających się proporcjach.

Dla osób, których „brzydkie słowa” odrzucają, nie będzie to lektura strawna. Nie mam jednak tego autorowi za złe, gdyż uważam, że o pewnych rzeczach nie można pisać nie używając wulgaryzmów. Pole bitwy, na którym ranni i umierający krzyczą tylko „Matko” i „Chryste”, na którym nikt nie wyje niczym zwierzę i nie klnie gorzej niż szewc jest równie realne, co alfons w zaułku przemawiający do prostytutki salonowym językiem. Pisanie przy pomocy słownika ocenzurowanego mieszczańską, katolicką lub jakąkolwiek inną pruderią jest dopuszczalne w pewnej konwencji; nie razi w Potopie czy Czterech Pancernych, gdyż te kanony są krańcowo odległe od opisywania rzeczywistości, ale takie rzeczy poza określonymi wyjątkami tchną sztucznością i infantylnością. Twardoch i tak litościwie się obszedł choćby z wojskowymi, bo jak brzmi język wojaków, wie każdy, kto choćby przechodził odpowiednio często koło koszar.

Intryga to właściwie opowieść o pierwszych dniach okupacji Stolicy i Polski, za co wielka chwała autorowi, gdyż to moment nieczęsto tak odważnie i z wyczuciem ukazany. Niepewność, nadzieja, niewiedza, złudzenia...

A o czym jest ta powieść, co jest w niej wątkiem dominującym? O przegranej wojnie i postawach, które ona uruchamia. Oczywiście również o okupacji i walce o wolność. Ale czy nie ważniejsze jest poszukiwanie własnej tożsamości przez bohatera? A może o rolach społecznych, które przyjmujemy, nie zawsze z własnej woli i często nie do końca świadomi konsekwencji? O rolach, które gramy, i które są równocześnie niejednokrotnie krańcowo odmiennie oceniane przez różne osoby zależnie do tego, w jakich rolach one nas postrzegają i jakie uważają za postulowane? A może o wpływie okoliczności i środowiska na podejmowane przez nas decyzje? A czy mniej ważny jest dylemat – kto gorszy, pusty bohater czy zaślepiony ideowiec? Nie wiem. Jest po trochu o tym wszystkim i o wielu innych jeszcze rzeczach. Twardoch raczej stawia pytania, niż daje odpowiedzi, ale niewielu rodaków takie pytania stawia, o szukaniu odpowiedzi nie wspominając.

W powieści roi się nie tylko od różnych wątków, które można rozpatrywać z odmiennych punktów widzenia i oceniać uwzględniając różnorodne aspekty. Jest w niej też pełno zaskakujących perełek skojarzeniowych i innych, często pewnie w ogóle przez autora niezamierzonych. Pojawia się na przykład piekielna choroba ubogich – noma. Jakież było moje zdziwienie, gdy po wklepaniu tego hasła w google stwierdziłem, że jest to słowo z ochotą wykorzystywane w nazwach firm, nawet restauracji i winiarni, nie tylko polskich zresztą. To tak, jakby ktoś nazwał bar Rozwolnienie albo klinikę dla dzieci Syfilis.

Bardzo interesująco autor zajął się również tematami damsko-męskimi, konkretnie zderzeniem małżeństwa i rozwiązłości obyczajów. Cenne jest również to, iż jedna z bardziej znaczących dla konstrukcji dzieła postaci, czyli ojciec protagonisty, bohater wojenny, odnosi na wojnie rany, które nie tylko czynią go potworem, ale w dodatku pozbawiają męskości. To ważna opozycja wobec schematu królującego w naszej rodzimej literaturze, w której na wojnie albo zostaje się bohaterem, albo ginie, ewentualnie bohatersko ginie, ale nie ma miejsca na takie rzeczy jak kalectwo, zwłaszcza kalectwo odrażające lub odczłowieczające. Gdyby świadomość wysokiego prawdopodobieństwa takiego właśnie obrotu rzeczy była większa, pewnie mniej byłoby chętnych do kolejnej „pięknej” wojny.

Najważniejszą chyba jednak rzeczą, która kojarzy mi się z rzeczywistością opisaną we wspomnianym już prześwietnym Czarnym ogrodzie, jest obowiązkowość patriotyzmu, która jest zarazem jednym z leitmotivów Morfiny. Większości Polaków urodzonych z matki-Polki-katoliczki i takiegoż samego ojca nawet nie przyjdzie do głowy zastanawiać się nad tym, co to znaczy być Polakiem i co to takiego patriotyzm. Ten ostatni wydaje im się jedynie słuszny, obowiązkowy i święty. Głębię infantylności tego światopoglądu ukazuje fikcyjny protagonista Morfiny, a jeszcze bardziej rzeczywiste postacie z Czarnego ogrodu. Kim jest ktoś urodzony z rodziców polsko-niemieckich? Polakiem czy Niemcem? Kogo ma zabić w ramach realizacji patriotyzmu – matkę czy ojca, gdy każde z nich też zechce realizować swój patriotyzm? A jeśli jest dwóch braci i mają decyzją administracyjną nadane odmienne narodowości i obywatelstwa, to też mają się nienawidzić? Tych pytań bijących w istotę źle pojmowanego patriotyzmu, których większość Polaków nawet sobie nie uświadamia, gdyż urodzili się, żyją i umrą w monolicie narodowościowym, nigdy dość.

Szczepan Twardoch poprzez Morfinę pokazuje się jako znaczące nazwisko w polskiej literaturze i jeśli trafię na następne jego książki, sięgnę po nie z ciekawością. Mogłaby być Morfina szczepionką na źle rozumianą polskość i patriotyzm, gdyby nie to, że szczepionka jest skuteczna podana przed infekcją, a nie wtedy, gdy choroba osiągnie już stadium ogólnoustrojowej reakcji zapalnej.

Szczególnie pouczająca była zaś dla mnie... lektura recenzji w Internecie. Ta książka, niczym kij wsadzony w mrowisko, zamieszała w mózgach czytelników (nawet jeśli sami się do tego nie przyznają) i obnażyła prawdziwe oblicze polskiego humanizmu, tolerancji i szacunku dla drugiego człowieka. Słowo, którym najczęściej określa się głównego bohatera, i to niezależnie od tego, czy recenzent odnosi się do niego z sympatią, czy bez, jest... ŚMIEĆ!

To prawdziwy obraz polskiego społeczeństwa i jego prawdziwa samoocena. Tym bardziej przerażająca, że wyrażona, bądź co bądź, przez opiniotwórcze elity intelektualne. I to w kraju, w którym mamy największy na świecie pomnik Chrystusa, dla którego głównym przykazaniem było przykazanie miłości.


ŚMIEĆ! A dla mnie to hańba!
Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

„Ziemie niczyje” Maciej Paterczyk

„Ziemie niczyje”
Maciej Paterczyk



Lekturą września 2015 w moim, czyli rawskim, oddziale Dyskusyjnego Klubu Książki była powieść Ziemie niczyje Macieja Paterczyka. Nazwisko autora kompletnie mi nieznane, oficyna poważna, więc zasiadłem do lektury po równi pełen nadziei, co i obaw.
Kończy się II Wojna Światowa. Trójka polskich szabrowników – Brodacz, Chudy i Chłopiec – poszukują opuszczonych bogatych domów, które okradają, a zdobyte w ten sposób „skarby” chowają w kryjówkach, do których zamierzają wrócić po wojnie, gdy wszystko się unormuje. W ten sposób nie obciążają się łupami i nie noszą przy sobie dowodów winy. Starają się poruszać w przestrzeni między przemieszczającymi się frontami, które wkroczyły już na ziemie przed wojną niemieckie. Ich strategia, by unikać ludzi, nie tylko tych uzbrojonych, i eksplorować jedynie opuszczone miejsca, sprawdza się doskonale do czasu, gdy do ich grupy dołącza Dziewczyna. Warszawianka z konspiracji, złapana przed Powstaniem i wywieziona do domu publicznego do Niemiec, skąd udało jej się uciec, opowiada im o wielkim skarbie, który znajduje się w Szczecinie. Udaje jej się nakłonić szabrowników, by zmienili plany i skierowali się do grodu zwanego jeszcze wówczas Stettinem. Co się będzie działo dalej, tego tradycyjnie nie zdradzę.
Rozpoczynając lekturę i przez pierwszą jej część, do czasu pojawienia się Dziewczyny, byłem niezwykle ukontentowany. Proza potoczysta, wciągająca, lekkostrawna, prosta, ale bez infantylności. Miałem też nadzieję na pewnie głębsze wartości, jak choćby chwycenie się za bary z tematem dezerterów i maruderów, który w naszej rodzimej literaturze prawie nie występuje. Nieśmiało modliłem się o to, by autor miał odwagę zrobić coś naprawdę odważnego, jak choćby uśmiercić wszystkich głównych bohaterów nie w wyniku intrygi czy nieudanej akcji, ale w następstwie przypadkowych całkowicie okoliczności. Zabłąkana kula, mina założona na drodze przez Bóg wie kogo, zatrute jadło, zapalenie płuc. To byłoby prawdziwe oddanie realiów wojennych. Pokazanie, że nie można sobie zaplanować przeżycia wojny, a śmierć nie przebiera. Mogłaby być też jakaś zbrodnia polskich żołnierzy na cywilach, bo jak dotąd jesteśmy chyba jedyną armią świata, która się czegoś takiego w literaturze nie dorobiła. Niestety, od momentu, gdy pojawia się Dziewczyna, wszystko się sypie.
Postacie trójki protagonistów, naszkicowane dość ogólnikowo, ale dające wrażenie spójnych psychologicznie konstrukcji, zachowują się i reagują na zmienne okoliczności oraz warunki przekonująco i realistycznie. Gdy jednak wkracza między nich Dziewczyna, zaczynają się rozdźwięki między tym, czego można się spodziewać, co wynika z już uzyskanych o męskiej trójce informacji, a tym, co serwuje autor.
Powieść niewielka objętościowo, a jednak zawiera sporo błędów wszelkiej maści, zwłaszcza po pierwszych kilkudziesięciu stronach, które są naprawdę niezłe. Maruderzy uzbrojeni w granatniki (sic!), kwiatki językowe w stylu
...dół ciał, którzy byli...
są najmniejszym problem, choć po pewnym czasie zaczynają przeszkadzać w odbiorze i wczuciu się w świat przedstawiony. Dużo bardziej dotkliwe, bo tworzące fałszywy obraz realiów wojennych, są pewne istotne elementy fabuły. Dziewczyna wywieziona do burdelu dla niemieckich żołnierzy, w którym zdobywa informacje o skarbie, od korzystających z jego usług konwojentów. Jak się ma to do faktu, że Niemieckich żołnierzy korzystających z usług polskich prostytutek karano bardzo surowo; normą był bilet na front wschodni? Poza tym sam pomysł wyprawy do Szczecina... Łatwo zrozumieć infantylność tego wątku, gdy spróbujemy wyobrazić sobie odwrotną sytuację – Niemców próbujących wejść w 1939 do Warszawy przed swoją armią, by ukraść z niej skarby z muzeów czy prywatnych kolekcji. Bez znajomości języka, bez pomocy z wewnątrz... Bardzo, bardzo słabe.
Nawet na okładce znajdujemy kwiatek – wydawca klasyfikuje Ziemie niczyje jako thriller. Dla mnie thriller i opowieść wojenna to zbiory rozłączne.
Jak widać z powyższego, powieść wymyka się jednoznacznej ocenie. W pewnych aspektach, zwłaszcza w pierwszej połówce, którą czyta się naprawdę z dużą dozą przyjemności, zasługuje na wysoką ocenę, ale w innych, szczególnie w końcówce, trzeba by dać notę bardzo, bardzo niską. Co do peanów na jej cześć, które można znaleźć w internecie, to przypomina mi się sprawa z popularnonaukową książką Republika Piratów. Po jej lekturze odmówiłem napisania pozytywnej recenzji z uwagi na kardynalne błędy merytoryczne, ale znaleziono takich, którzy w zamian za darmowy egzemplarz widzieli w niej tylko pozytywy. Co więc począć z Ziemiami niczyimi?
W naszym klubie opinie były z reguły zbieżne, choć argumenty odmienne, co jest dodatkowym potwierdzeniem mojego zdania, iż książkę tę można odbierać bardzo różnie. Podsumowując powiedziałbym, iż jest to powieść niespełnionych nadziei. Autor miał świetny pomysł, zaczął dobrze, ale potem się pogubił. Dla mnie czas poświęcony na jej lekturę, a czyta się ją bardzo szybko, zwłaszcza na początku, nie był czasem straconym. Nie mam jednak sumienia polecać jej komukolwiek, skoro jest tyle pozycji nieporównanie lepszych pod każdym względem, że na ich przeczytanie i tak najdłuższego nawet żywota nie starczy

Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

Statystyki działalności

Wykaz zakupionych ksiażek

Jak założyć lub dołączyć?

KONTAKT

Koordynatorkami wojewódzkimi DKK są:
Danuta Wachulak i Dorota Jankowska
(Dział Metodyki, Analiz i Szkoleń WBP w Łodzi).

tel. 42 663 03 53
42 63 768 35

adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Deklaracja dostępności

2011 WiMBP w Łodzi