Wyszukiwanie:

Logowanie:

Realizatorzy:

Recenzje czytelników klubów DKK

Recenzja książki "Pensjonat"

Piotr Paziński w „Pensjonacie” ożywia świat swojego dzieciństwa. Przyjeżdża do żydowskiego domu wypoczynkowego, w którym, jako mały chłopiec, często przebywał ze swoją babcią.

Opuszczony, niszczejący budynek z nielicznymi pensjonariuszami zaczyna zapełniać się obrazami z przeszłości. Narrator prowadzi nas przez puste pokoje, korytarze, świetlicę i za chwilę słyszymy już gwar budzącego się do życia pensjonatu.

Pan Leon z panem Abramem spierają się na temat „boskiego aktu stworzenia”, toczą się dyskusje o rewolucji, o asymilacji, doktor Kahn częstuje landrynkami. Rozlega się dzwonek wzywający na posiłki.

Po ogrodzie spacerują starzy ludzie, którzy przyjeżdżają tutaj, by poczuć się u siebie, być wśród swoich. Jednak pan Chaim zauważa, że „nigdy nie jesteśmy u siebie, zawsze w drodze”.

W niewielkim stopniu pojawia się w książce temat Holokaustu. Pan Chaim opowiada o „sośnie, najsmutniejszym drzewie”, bo często właśnie wśród tych drzew dopełniał się los wielu Żydów (wspomnienie Róży z Hrubieszowa).

Żydzi, którzy ocaleli z zagłady, często nie wyjeżdżali, uważając, jak pan Abram, że „ktoś musi pilnować kości”.

Smutek i świadomość przemijania towarzyszą czytelnikowi „Pensjonatu”.

Pięknym, metaforycznym językiem autor opowiada o świecie, którego nie ma. Jego część zachowała się w pudełku pani Teci wypełnionym starymi gazetami, widokówkami, listami i zdjęciami. Niektóre są już zamazane i nieczytelne, ale „tli się w nich jeszcze drobna cząsteczka zapomnianego życia”.

„Czas nie zna nawrotów, a ślady przeszłości rozsypują się prędko, jak drobiny popiołu wzniecone wiatrem, lecące ku czterem krańcom niewidzialnego świata”.

Dzięki Piotrowi Pazińskiemu te „drobiny” zostały zatrzymane, uwiecznione w książce. Odbieram „Pensjonat” jako swego rodzaju hołd złożony pokoleniu Żydów, którzy przeżyli wojnę i zostali w kraju.

„Ostatni z łańcucha pokoleń” sprawił, że powstała ważna książka zatrzymująca w pamięci świat podwarszawskiego pensjonatu z lat siedemdziesiątych XX wieku.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

Recenzja książki "Stuhrowie: historie rodzinne"

Ciepła i krzepiąca opowieść – tak pomyślałam po przeczytaniu książki znanego aktora. Pisze w niej głównie o swoich przodkach, „Stuhrom dziś” poświęca tylko siódmy-ostatni rozdział.

Korzenie rodu sięgają XVII wieku, ale autor zaczyna swą wędrówkę w czasie od 1879 roku, gdy jego pradziadkowie- Anna i Leopold Stuhrowie po ślubie opuszczają Austrię i przyjeżdżają do Krakowa, by tu osiąść na stałe. Poznajemy ich dzieje, potem losy trzech synów, z których Leopold junior to przyszły dziadek Jerzego.

Historie rodzinne obejmują też rodzinę po kądzieli. Stefan Iglicki – właściciel pracowni tapicersko- meblarskiej wykona dla Anny Stuhr serwantkę,( która wciąż zdobi mieszkanie Jerzego), a jedna z jego trzech córek poślubi Leopolda Stuhra.

Autor przyznaje, że daty, miejsca czy decyzje wyczytał z domowego archiwum, a ponieważ nie znalazł tam emocji i przeżyć, to próbował je odtworzyć. Książka na pewno przez to zyskuje. Opisywane postaci stają się bliższe czytelnikowi. Wiele z nich można też zobaczyć na zdjęciach. Przedstawiają one nie tylko przodków Jerzego, ale i pamiątki po nich odziedziczone, m.in. serwis z różowej porcelany z wizerunkiem Anny i Leopolda ofiarowany żonie w dniu narodzin pierwszego syna Rudolfa.

Zadziwiające, że przetrwał tyle lat wciąż troskliwie chroniony za szkłem pamiętnej serwantki. Zachował się też modlitewnik ofiarowany prababce Annie przez jej matkę. Dostała go opuszczając rodzinny dom w Schrattenbergu.

Natomiast portret pradziadków aktor ofiarował Teatrowi STU.

Dzięki pamiątkom, które zasilają archiwum domowe, możliwe jest odtworzenie dziejów swego rodu. Obraz Kossaka „Ułan i dziewczyna” wciąż przypomina wizytę Magdaleny Samozwaniec i jej siostry Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej w sklepie Stanisławy Radwańskiej z domu Iglickiej.

Pamiętnik Oskara Stuhra daje świadectwo wojennej historii Stuhrów, jego przejmujące fragmenty można znaleźć w książce.

Szabla Ludwika Chorążego przypomina z kolei tragedię Katynia.

Bogate są dzieje rodziny Stuhrów. Barwna postać babci Masi i jej pięciu mężów, perypetie małżeńskie dziadka Oskara, historia kamienicy przy ulicy Celnej- obecnie znów w posiadaniu rodziny. Czyta się o tym wszystkim z wielkim zaciekawieniem.

Książka Jerzego Stuhra pozwala zastanowić się nad rolą rodziny i jednocześnie daje też odpowiedź na pytanie zadane ojcu przez córkę w filmie „Pogoda na jutro” – „Co ty mi możesz powiedzieć, czego ja bym w Internecie nie znalazła”? Pisze o tym aktor we wstępie do książki.

Może warto po jej lekturze spróbować sięgnąć do własnych korzeni, może uda się coś odnaleźć , jakieś pamiątki, zapiski. A może są jeszcze z nami ci, którzy pamiętają…

Nasze własne historie rodzinne też mogą powstać, niekoniecznie do druku. Na pewno warto ocalić je od zapomnienia, by móc „uświadomić sobie wartość rodziny i siłę, jaką ona daje”.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

Recenzja książki "Dzidzia"

Dzidzia – słowo kojarzące się ze słodką istotką o blond loczkach i niebieskich oczkach gaworzącą rozkosznie w łóżeczku.

W powieści Sylwii Chutnik Dzidzia to dziewczyna z wodogłowiem i bez kończyn, „Dzidzia Warzywko”. Jej prababka zadenuncjowała Niemcom dwie uciekinierki ze stolicy, które po powstaniu warszawskim znalazły schronienie w Gołąbkach.

Wnuczka Stefanii Mutter rodzi niepełnosprawne dziecko jako karę za ten grzech.

Dzidzia występuje w powieści nie tylko jako kara, również jako spisek, święta i trup. Jej matka – Danuta wygłasza przed gmachem Sądu Okręgowego w Warszawie Wielką Improwizację, w której oskarża ludzi i historię o to, że urodziła niepełnosprawne dziecko.

O czym właściwie jest „Dzidzia”? O kalekim dziecku i problemach opieki nad nim, a może o Polsce, o ciągłym odwoływaniu się do przeszłości i poczuciu krzywdy, „że człowiek człowiekowi, ale historia nam wszystkim”.

Posługując się ironią i groteską, Sylwia Chutnik mówi o naszej rzeczywistości widzianej z perspektywy małego miasteczka, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, pamiętają i natychmiast mają gotowy osąd.

Autorka demaskuje naszą skłonność do nieustannego widzenia spisków wokół nas, szukania sensacji, domagania się odszkodowań od „rządu pseudopolskiego”.

Z całą bezwzględnością typową dla młodej osoby piętnuje hipokryzję, karmienie się sensacjami medialnymi, ekscytację konkursami smsowymi ( pytanie: „Czy powinno się zabijać tych, co psują nam dobry nastrój?”) czy otwieraniem nowych centrów handlowych ( sceny z otwarcia drogerii Bosman).

Dla Sylwii Chutnik – prezeski Fundacji MaMa - literatura „to tylko narzędzie, liczy się sprawa, którą trzeba wykrzyczeć”.

W „Dzidzi” jest nią na pewno sytuacja matek rodzących niepełnosprawne dzieci, w gruncie rzeczy pozostawionych samym sobie, napiętnowanych, gdy okaże się, że nie radzą sobie ze wszystkimi obowiązkami (wizyta pań z opieki społecznej w domu Danuty Mutter).

Książka nie jest lekturą łatwą i przyjemną. To ten typ literatury, który, jak określa Joanna Bator, „jest wbijaniem igły pod paznokieć”.

Przyznam, że wolę to bardziej niż „głaskanie czytelnika”.

„Dzidzię” zapamiętam na długo, dodatkowo z racji świetnego przedstawienia „III Furie”, do którego tekst powstał w oparciu o książkę S.Chutnik i wspomnienia Stefana Dąmbskiego. Reżyser Marcin Liber stworzył spektakl, który „wbił mnie w fotel”.

Zielony płaszcz z futerkiem z lisa zabrany przez Stefanię Mutter idącej na śmierć kobiecie jest w nim ważnym rekwizytem, a wykrzyczane „Gdzie są chłopcy z tamtych lat… gdzie mogiły…" współbrzmi z pieśnią-hymnem – „Polacy nic się nie stało”!

Tak łatwo potrafimy się usprawiedliwiać…

 Wiesława Kruszek
DKK przy PBP w Sieradzu

 

 

Recenzja książki "Good night, Dżerzi"

Po przeczytaniu książki Janusza Głowackiego można się zastanawiać, kto właściwie jest jej głównym bohaterem. W zamierzeniach autora pewnie Jerzy Kosiński, choć przy okazji i samego Głowackiego jest tu sporo. Są też kobiety, które uległy niszczącemu urokowi „czarnego ptasiora”: piękna malarka z Moskwy, Masza Woronowa czy równie urodziwa Jody, właścicielka wydawnictwa na Madison Avenue.

Sporo dowiadujemy się też o Klausie Wernerze, który ma być producentem filmu o Kosińskim. Scenariusz zostaje powierzony Głowackiemu. Ten zabiera się do pracy…i o tym właśnie jest książka „Good night, Dżerzi”.

Dżanus zbiera materiały o Dżerzim. Rozmawia z tymi, którzy go znali (sam też do nich należy), szuka w przeszłości autora „Malowanego ptaka” prawdy i zmyślenia.

Włącza sny Maszy, opowieść i sny matki Zachara w Cafe Karenina.

Zaglądamy wraz z bohaterami i do innych miejsc na Brighton Beach czyli Małej Odessie; do Russian Tea Room, Rusłana i Ludmiły, jesteśmy na Manhattanie, w Central Parku, w klubach sadomasochistycznych przy rzece Hudston i w wielu innych zakątkach Nowego Jorku..

Głowacki pokazuje nam jakąś część ogromnego miasta, które zwłaszcza nocą skrywa mroczne tajemnice i jest schronieniem dla emigrantów z różnych krajów.

Prowadzi wreszcie czytelnika do mieszkania przy Pięćdziesiątej Siódmej ulicy, gdzie „demony pewnej nocy otoczyły wielkiego mistyfikatora ciasnym kręgiem”- na zawsze.

Zatem, wielki mistyfikator, świetny pisarz, kłamca, może dobry aktor, ofiara Holokaustu – kim właściwie był Jerzy Kosiński?

Głowacki próbuje ukazać różne oblicza autora „Kroków”, a czytelnik sam musi znaleźć odpowiedź. Dobrze, jeśli zna choć trochę jego twórczość, bo to pozwala łatwiej poskładać te elementy układanki, jaką stanowi kompozycja „Good night Dżerzi”.

Mnie na pewno pomogło to, że znam „Malowanego ptaka”, „Wystarczy być” i częściowo „Kroki”. Dlaczego częściowo – po prostu nie dałam już rady czytać opisów różnych dewiacji seksualnych, a jak mówi agent Głowackiego Dennis B.: „Dżerzi musiał wsadzić tę swoją prawdę o ludzkiej naturze, jakieś zboczenie malutkie albo troszeczkę większe”. Mam wrażenie, że często włączał to „troszeczkę większe”.

Przeczytałam też „Czarnego ptasiora” Joanny Siedleckiej, w którym autorka odsłania prawdziwe losy rodziny Lewinkopfów. Do tego także nawiązuje J. Głowacki, który, myślę, poprzez skomplikowaną kompozycję swej książki chciał podkreślić trudną i nieprzewidywalną naturę polskiego Żyda zdobywającego w Ameryce szybkie uznanie, by potem równie szybko zostać zapomnianym.

Powieść zwraca też uwagę na problem emigracji, adaptowania się w nowym tak obcym i różnorodnym środowisku.

Pokazuje też rozterki samego Głowackiego, który określił siebie jako „siedzącego w budzie , z łańcuchem na szyi i warczącego”, gdy tymczasem „Dżerzi naprawdę urwał się z łańcucha”.

Może i tak, ale przecież zapłacił za to najwyższą cenę. Miał co prawda swój krótki czas triumfu, jednak sława szybko się skończyła i nawet samobójstwo, które uważał za dobry sposób przedłużenia sobie życia, niewiele pomogło.

Głowacki prosi w ogromnej księgarni na Broadwayu o monografię Kosińskiego i sprzedawca dwukrotnie słysząc przeliterowane nazwisko, nie znajduje nic.

 Kto dziś pamięta o Jerzym Kosińskim? Pewnie niewielu. Książka autora „Antygony w Nowym Jorku” przybliża tę postać, choć nie daje odpowiedzi, jaki był „czarny ptasior” – pisał sam swoje powieści czy korzystał z wydatnej pomocy redaktorów. Kiedy kłamał, kiedy mówił prawdę.

Bardzo podoba mi się stwierdzenie Klausa Wernera: „…pana właściwie nie ma, pan jest kreacją”.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

Recenzja książki "...i poniosły konie"

Bardzo podoba mi się twórczość Włodzimierza Odojewskiego. Powieść „Zasypie wszystko, zawieje…” jest jedną z moich ulubionych. Autor porusza głównie tematykę Kresów Wschodnich i trudnych stosunków polsko- ukraińskich.

Zbiór „…i poniosły konie” zawiera dwanaście opowiadań. Najdłuższe z nich, tytułowe, ukazuje historię przyjaźni Polaka i Ukraińca. Dzięki wspomnieniom narratora poznajemy świat, który „w rzeczywistości jest ostatecznie umarły”. A przecież żyli tam obok siebie Polacy, Ukraińcy, Żydzi… Wejście Sowietów, potem Niemców, ogłoszenie przez nich Wołynia i Podola osobną prowincją, sprzymierzenie się z nimi Ukraińców, mordy i pogromy zburzyły cały ten świat.

Odeszła w strasznych męczarniach Marusia-śmieszka, która odsłoniła przed narratorem tajemnicę polowania na srebrnego lisa, a on nie mógł jej pomóc i tylko przeklinał najgorszymi słowami jej oprawców.

Przerażające sceny powrócą w „Zapisie zbrodni” i w „Sprawie Agnieszki”. W tym ostatnim autor zwraca uwagę na to, iż wraz z zakończeniem wojny na miejsce Gestapo, SS, Hilfspolizei czy NKWD wystąpiło UB, „z metodami działania dobrze przećwiczonymi w szkole wschodniego sąsiada”.

Narrator w pierwszej lub trzeciej osobie, wszechwiedzący, każe nam śledzić uważnie ciąg myśli bohatera. Nie można oderwać się od tych bardzo długich, charakterystycznych dla Odojewskiego, zdań. Zagłębiamy się w świadomość bohatera „jeszcze raz, i jeszcze”, jak w tym, tak właśnie zatytułowanym, opowiadaniu, miniaturce o długości niespełna czterech stron. Jest takich więcej: „Był spokojny”, „Tracił pamięć”, „Nie mogąc obudzić się jeszcze”.

Zastanawiamy się, czy to zapisy snu czy jawa? Czy obrazy dzieciństwa, powtarzalność pór roku, przeszłość, obrazy tego, co dopiero nadejdzie to w świadomości bohatera „Żadnego lęku…” próg śmierci?

 

Utwory w zbiorze „…i poniosły konie” pozwalają nam zastanowić się nad przemijaniem, nad wielką rolą wspomnień i przeznaczenia. Dają wiarę w sens i wartość przyjaźni.

Myśląc o Mikołaju Damiatyczu jego przyjaciel „wie na pewno, że w ten sposób budujemy sobie wzajemnie pomniki ze wspomnień, których żadna siła, żadna władza tej ziemi nie potrafi zniszczyć. Że rozsypią się dopiero w ciemności naszej śmierci”.

A może nie do końca? No bo przecież autor w pięknym „Zaklinaniu Meduzy” daje przejmujący obraz miłości i bliskości dwojga ludzi i silną wiarę, że „za tamtym, niewidocznym tutaj horyzontem powtórzy się raz jeszcze to wszystko, co najlepsze”.

Polecam bardzo mocno utwory Włodzimierza Odojewskiego. Są w nich piękne i poetyckie opisy przyrody, sceny, które niepokoją i pozostają na długo w pamięci. Miejsca opisywane przez autora przemawiają do wyobraźni.

To lektura obowiązkowa.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

Recenzja książki "Batalion czołgów"

„Cóż, trzeba będzie zmierzyć się z nieciekawą tematyką wojska”- pomyślałam po przeczytaniu kilku pierwszych stron powieści „Batalion czołgów”. Nocne ćwiczenia żołnierzy na Okrouhlickim Wzgórzu, którzy udają, że wykonują zadania, wydały mi się dość nudne. Na szczęście dalej było już coraz ciekawiej, a dokładnie śmieszniej.

Perypetie żołnierzy z Siódmego Batalionu Czołgów kończących trzydziestomiesięczną służbę w czechosłowackim wojsku w latach pięćdziesiątych okazały się naprawdę humorystyczną opowieścią. Można zaśmiewać się w głos czytając o zdobywaniu Odznaki Fuczika czy poznając wiersze żołnierzy startujących w armijnym konkursie twórczości amatorskiej.

W książce jest zresztą sporo tekstów wierszy i piosenek, nie tylko tych „oficjalnych”, które żołnierze prezentują na konkursach i wieczorkach. Są przytoczone i te niezbyt cenzuralne, najczęściej eksponowane na ścianach latryny.

Młodzi ludzie kończący powoli służbę wojskową pozwalają sobie na więcej swobody i niekoniecznie rygorystyczne wypełnianie poleceń przełożonych. Ci po prawdzie też niezbyt gorliwie podchodzą do swych obowiązków, przykładem kapitan Vaclav Matka. Wyjątkiem jest major Boroviczka, nie bez powodu zwany Malutkim Diabłem.

Josef Skvorecky pokazał w swej powieści, że tak naprawdę w tamtych stalinowskich czasach w wojsku liczyły się głównie sprawozdania, plany czy raporty politruków i referentów kulturalnych. Wystarczyły nawiązania do ZSRR, podkreślanie doskonałości ustroju socjalistycznego i już było dobrze. Świetnym przykładem może być analiza treści książki „Daleko od Moskwy” przeprowadzona przez sierżanta Szemanczaka zwanego Pieniądzem, który jej nie czytał.

Czeski pisarz wskazuje na ogólne rozprężenie i bałagan w obozie wojskowym w Kobylcu, gdzie pełna mobilizacja pojawia się w razie kontroli i przed egzaminami. Liczy się pochodzenie klasowe,a nie wiedza, dyplomem nie ma co się chwalić. Wie o tym sierżant Smirzicky, jeden z głównych bohaterów, który z pewnością wzbudza sympatię czytelnika.

W pamięci pozostaje też sierżant Manios znakomicie znający teorię strzelania i po dwuletniej służbie pierwszy raz wsiadający do czołgu. Jakie to ma konsekwencje, nie będę pisać. Trzeba przeczytać koniecznie, bo wzór r x 0,75; V= ? i szczegółowe wyjaśnienia Maniosa, który teoretycznie strzela do nieprzyjacielskiego czołgu Sherman, a potem sam znajduje się w T-34 to świetna zabawa.

Otóż to…czy tylko zabawa. Czytając powieść wydaną na emigracji, trudno nie myśleć ze zgrozą o tamtych czasach, gdy jedynie słuszne było „wykorzystywanie doświadczenia Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej w pracy, w garażach, na poligonach; wszędzie!”

Josef Skvorecky stara się jednak ironicznie i z humorem spojrzeć na lata pięćdziesiąte, gdy sam odbywał służbę wojskową ( 1952-1954 ). Na pewno więc w „Batalionie czołgów” jest wiele jego doświadczeń.

Nie znam innych książek tego pisarza, ta uchodzi za najzabawniejszą. Zachęcając do lektury, proponuję jeszcze fragment wiersza, który wzbudził wiele kontrowersji i stał się przedmiotem otwartej partyjnej dyskusji nad jego polityczną treścią.

 

„Wy plecaki wojskowe
gdy łzy deszczu opadną
na sfałdowany bruk
za naszych koszar bramą
wszyscy kawał życia w nich
do swych domów zaniosą,
a jesień okryje nas
szarą deszczu zasłoną.”

Prawda jaka głębia uczuć! Niestety autorowi zarzucono, że „zaciemnia i mąci młodemu żołnierzowi jego stosunek do życia i do rzeczywistych problemów współczesności.”

Co w tej sytuacji zrobi kapral Josef Brynych ? Odsyłam do „Batalionu czołgów”.

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

 

Recenzja książki "Późny Gomułka, wczesny Gierek"

„Urodziłem się dziewięć miesięcy po śmierci Stalina…” – tak Andrzej Dziurawiec zaczyna swą książkę. Początek zatem interesujący; na kolejnych stronach mamy historie związane z dzieciństwem i młodością autora. Są też opowieści o wujkach, babci, o kolegach i miłościach życia. Jesteśmy w „późnym Gomułce”, by za chwilę przenosić się na wschodnie kresy, bo „Autorowi tam dobrze”. No i mamy Wołyń, lata wojny, a nawet wcześniej – rok 1938 w opowiadaniu „Rogatywka”.

A tytuł obiecywał nieco inne klimaty. Oczywiście, będzie i „wczesny Gierek”, ale trochę to pomieszane i trudno mi było dociec, wg jakiego klucza autor układał opowiadania w swej książce. Może to po prostu zasada przypominania sobie co ciekawszych i barwniejszych historii i niekoniecznie przez siebie zapamiętanych. Niektóre przetrwały na zasadzie rodzinnej legendy i z czasem nabierały kolorów, np. opowieść o pijanym kogucie czy pierogach babci Anieli.

Obiecywanych na okładce absurdów PRL-u nie ma za wiele; „piwo do konsumpcji”, fundusz FWP. Przeczytane treści dość szybko ulatują, niewiele pozostaje w pamięci. To nie tylko moje odczucie, pozostali klubowicze również nie zachwycali się opowieściami Dziurawca. Zgodnie stwierdziliśmy, że są pisane głównie z myślą o rodzinie i znajomych, którzy pewnie bardziej niż inni czytelnicy odkryją „urok” minionej epoki PRL-u. Oczywiście musi być cudzysłów, bo autor nie kryje niechęci do „jedynie słusznego systemu”.

Książka pisuje się w popularny nurt mody na PRL. Przejrzeliśmy na spotkaniu kilka książek o tej tematyce. Można z nostalgią obejrzeć zdjęcia i pośmiać się. Tęsknić nie ma do czego – to refleksja tych, którzy pamiętają te czasy. Dla młodych to egzotyczna przeszłość bez komórek, laptopów i Internetu.

I jeszcze rodzimy akcent na koniec. Otóż w opowiadaniu „Rozkosze bohemy, czyli jak nie zostałem marszandem” pojawia się taki zapis (rzecz dzieje się na warszawskiej starówce); „…raz pojawił się facet w wymiętym garniturze z ceratową aktówką – pewnie zaopatrzeniowiec z Sieradza na delegacji”. Oj panie Dziurawiec, dlaczego od razu z Sieradza, a mało to innych miast?! Wiemy, wiemy, że nasze miasto to dla wielu synonim prowincji, ale lubimy je i już!

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

 

Recenzja książki "Dom Augusty"

Skończyłam czytać powieść Majgull Axelsson pt. „Dom Augusty” i poczułam wielki smutek. Nie dlatego, że to już koniec opowieści, ale że właśnie taki koniec. Losy kobiet ze szwedzkiej rodziny zaczynają się z początkiem XX wieku i toczą się aż do 2000 roku. Nie ma chronologii wydarzeń, trzeba uważnie się wczytywać, by nie pogubić kolejnych wątków. Pomocne jest w tym drzewo genealogiczne zamieszczone na początku książki. A potem następuje prolog, którego bohaterem jest lis pojawiający się też w epilogu. „Lis, który widzi to, czego nie dostrzega nikt inny”. To ważne słowa uświadamiające, że my ludzie często nie widzimy tego, co dzieje się obok nas.

Jedna z bohaterek, Alicja, zastanawia się nad swoim stosunkiem do najmłodszej przedstawicielki rodu – Andżeliki – próbuje znaleźć dla siebie jakąś wymówkę. Ale „nie można tłumaczyć tego, że się nie zauważyło, faktem, że samemu było się niezauważonym. Nie ma na to usprawiedliwienia”.

Bohaterki sagi rodzinnej ukrywają swoje uczucia, nie potrafią otworzyć się nawet przed najbliższymi. Niechciane ciąże, nieślubne dzieci, patologia w rodzinie – to jest, ale o tym się nie mówi. Na zewnątrz wszystko powinno świadczyć o kochającej się rodzinie. Tylko w domu Augusty mieszkają cienie i „skrywają się głowy z całego stulecia, czekając na przyjście czasu opowieści”.

Trzeba koniecznie wejść w ten świat, by uświadomić sobie, jak ważne są opowieści, które ma dla Alicji ukrywającej ciążę jej babka Augusta. Czytelnik podąża nimi przez Hallstavik, Herrang, Hoverodal. Jest świadkiem umierania baśni, gdy wraz z uruchomieniem fabryki ludzie opuszczają swoje środowisko i idą w nich pracować, zostawiając swe marzenia. Świat realistyczny przeplata się z baśniowym; jest niebo i Augusta na jednej z chmur pisząca petycje do Pana Boga.

„Dom Augusty” nie jest łatwą lekturą, wciąga niesamowicie, ale powoduje, że trudno zasnąć, wywołuje niepokój. O wielkim smutku pisałam już na początku. Nawiązując zaś do jednego z pytań ankiety DKK, myślę, że chciałabym spotkać Andżelikę, by powiedzieć jej, jak bardzo podziwiam upór, z jakim dążyła do zrealizowania swego planu usamodzielnienia się, jak podoba mi się jej stosunek do brata Mikaela z zespołem Downa, jak bardzo chciałam, by jej się udało…

Warto jeszcze zwrócić uwagę, ze powieść M. Axelsson porusza trudny, pomijany często, temat macierzyństwa, które nie zawsze jest tylko pasmem wzruszeń i wielkiej miłości matki i dziecka.

„Dom Augusty” to książka, którą naprawdę trzeba poznać. Wcześniej czytałam „Kwietniowa czarownicę” i tę również bardzo polecam.

Wiesława Kruszek - Dyskusyjny Klub Książki przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

"Tektonika uczuć"

Recenzja czytelniczki DKK - Patrycji Kret

"W deszczowe majowe popołudnie w kameralnym gronie spotkaliśmy się w ramach bolimowskiego Dyskusyjnego Klubu Książki, aby porozmawiać na temat książki Eric-Emmanuel’a Schmitta Tektonika uczuć. Francuski pisarz, ale przede wszystkim autor teatralny, stworzył sztukę opowiadającą w jak prosty sposób można zamienić gorące uczucie w nieskrywaną, głęboką nienawiść.
Na początku spotkania obejrzeliśmy krótki wywiad z autorem, który wspominał, że najłatwiej tworzyć mu sztuki teatralne, które winny być przede wszystkim zwięzłe i dokładne. Powołując się na Woltera, Schmitt wyznał, że najlepsze książki w połowie są stworzone przez wyobraźnię czytelnika, a to dlatego, że jeśli twórca powie jak najmniej, ów czytelnik będzie miał duże pole do popisu by wyobrażać sobie wszystkie niedomówienia w treści.
Właśnie taką dokładną kompilacją słów jest Tektonika uczuć, w której dramaturg pomija zbędne opisy. Na miejsce akcji wskazują tytuły aktów. Cała akcja toczy się wokół intrygi, którą wymyśla główna bohaterka, Diane, obawiając się porzucenia ze strony swego mężczyzny. Dalsze wydarzenia są skutkami niepewności kobiety. Bo „Kiedy kobietę trzyma przy życiu czyjaś miłość, i nagle ta miłość zostaje jej odebrana, żeby nie umrzeć, musi zamienić to uczucie na inne, równie silne: nienawiść.” Lektura kończy się wielkim zaskoczeniem nie tylko czytelników, ale i samej intrygantki, która nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Kto nie czytał niech żałuje, my przeczytaliśmy i sobie pogawędziliśmy przy słodkościach i herbacie.
Próbowałyśmy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Diane postąpiła tak a nie inaczej. Czy wpływ na jej charakter miała matka. Co by się wydarzyło gdyby… Kto był największą ofiarą tej książki. Lektura zmusiła nas do refleksji, była zaczątkiem podobnych, równie ciekawych opowiadań z naszej strony. A kolejna okazja do takowych rozmów już w czerwcu. ZAPRASZAMY!"

"Król kier znów na wylocie " Hanny Krall

 

Hanna Krall „Król Kier znów na wylocie”

Wojna kieruje się własnymi prawami. Okrutnymi, bezwzględnymi prawami, w których słowo „człowiek” przetwarzane jest na wiele czynników, nim stanie się po prostu niczym.

Więc gdzie w tym wszystkim miejsce na człowieczeństwo?Na człowieczeństwo w czystej postaci, wraz ze swoimi pragnieniami,dylematami, problemami i przede wszystkim marzeniami?

Hanna Krall w książce „Król kier znów na wylocie” podjęła wielki temat. W krótkich epizodach przedstawiła wojnę Izoldy Regensberg z całym ówczesnym światem. Wojna o miłość i szczęście,okrutna i słuszna zarazem., ale czy warta tak wysokiej ceny jaką płaci główna bohaterka?

Książka pełna człowieka, który na tle holokaustu zmaga się ze swoim ...człowieczeństwem.

Hanna Krall po raz kolejny udowadnia, że to co było kiedyś jest lustrzanym odbiciem tego, co będzie jutro. Człowiek na tle wieków to nadal tylko człowiek...

Marta Kucharska

Służące

Kathryn Stockett urodziła się i wychowała w Jackson w stanie Missisipi i jako bogata, biała panienka była wychowywana przez czarną służącą Demetrie, z którą łączyła ją silna więź. Postanowiła zatem opisać ją w swojej książce "Służące", która zdobyła ogromną popularność i stała się bestselerem, czego dowodem jest jej adaptacja filmowa. Dlaczego więc mnie nie zachwyciła? Autorka stworzyła trzy główne bohaterki: dwie czarne służące i białą panienkę, która chcąc zmienić mentalność społeczeństwa amerykańskiego w latach sześćdziesiątych XX wieku pisze książkę, w której zawiera opowieści czarnych służących. Stockett poruszyła bardzo ważny temat, silna segregacja rasowa obecna w Ameryce jeszcze nie tak dawno temu, uczucia i emocje czarnych kobiet, które różnią się od swoich białych pań tylko kolorem skóry, a często są od nich nawet lepsze i mądrzejsze. Szkoda, że tak ważny temat został ubrany w tak nieciekawą formę. Stworzone zostało takie czytadło, które nie jest ani porywające, ani zapierające dech. Z trudem pokonałam 580 stron, mając po drodze kilka razy ochotę poddać się i nie czytać do końca. To co przeszkadzało najbardziej, to jednoznaczny i konsekwentny podział bohaterów na dobrych i złych. Nie ma żadnej postaci, która miałaby pogłębiony, niejednoznaczny rys psychologiczny. Szkoda, bo temat ciekawy i chętnie przeczytałabym o nim mądrą książkę. "Służące" K.Stockett niestety tych oczekiwań nie zaspokoi.

188 dni i nocy

"188 dni i nocy" autorstwa Małgorzaty Domagalik i Janusza Wiśniewskiego to książka o rozważnich.

Autorzy przez 188 dni i nocy wymieniają między sobą maile opisujące ich doświadczenia życiowe, poświęcenie, zdradę, miłość, przyjaźń, dosłownie o wszystkim.

Historie opisane w listach odnoszą się do zachowań i odczuć ludzkich.

Jest trochę gry, ale więcej wzajemnej życzliwości, zrozumienia i zadumy. Tego co przeżyli, osiągneli, co jest dla nich aktualnie najważniejsze.

"Punkt równowagi" Andrzej Bobkowski

Andrzej Bobkowski „Punkt równowagi”

 

Ile razy rozglądam się po moim mieszkaniu i zastanawiam się, czy gdzieś z kąta, z fotela, a może z zacisza niebios nie spoglądają na mnie poprzedni mieszkańcy. Zapraszam w myślach na herbatę przygarbionego i siwego ducha pani Kotowskiej, której nigdy nie widziałam, a której nazwisko znam tylko z tabliczki na moich drzwiach i dedykacji znalezionej w jakieś starej, pozostawionej w mieszkaniu książce. Andrzej Bobkowski ma więcej odwagi albo rozmachu i w opowiadaniu „Nekyia” zaprasza duchy Balzaka i Flauberta. Pozwala im spojrzeć na kapitalistyczną Francję i komunistyczną Rosję, pyta: Co sądzicie? Jak oceniacie? Ja przywołuję ducha nieznajomej staruszki. Niech powie, czy podoba jej się nowa tapeta i błyszcząca lampa, a potem niech powspomina, w jakim systemie w Polsce żyło się jej lepiej. Czy jak Gandhi u Bobkowskiego wierzyła w dogmaty komunizmu, a może udało się jej dostrzec ideały w kapitalizmie, którego goniącym za dobrobytem i pieniądzem dzieckiem jestem ja. Może schylona nad filiżanką opowie mi, jak odnaleźć swój punk równowagi, jak zrozumieć swoją winę lub uzyskać przebaczenie. Bohaterowie Bobkowskiego dotykają sensu istnienia w dżungli Gwatemali, na morzach lub plantacjach bawełny.  Może mi się to uda w centrum XXI – wiecznego europejskiego miasta pod bacznym wzrokiem zaproszonego ducha, który wzruszy się moją samotnością lub wzburzy złymi manierami i szybko opuści nie swoje czasy. Ja zostanę z tomem opowiadań Andrzeja Bobkowskiego w ręku i z przekonaniem, że nie ma lepszej recenzji dla książki niż przyznanie, że jej lektura przywołała nie tylko duchy, ale i wiele myśli i refleksji, o  tym jakie są moje  czasy i moje wybory.

Aleksandra Gajewska

"Tak to ten" Jerzy Sosnowski

Tak to ten
Jerzy Sosnowski
Po powieść Tak, to ten pióra Jerzego Sosnowskiego, pisarza i dziennikarza radiowego, sięgnąłem w ramach planowej lektury mojego oddziału DKK. Z początku książka mnie urzekła, potem wnerwiła, potem zaciekawiła, zniechęciła, zaintrygowała, wkurzyła… Wymieniać dalej? Lepiej nie. Miast recytować tę niekończącą się huśtawkę przejdę może od razu do sedna.
 
Tak, to ten jest opowieścią wielowątkową i wielotematyczną, umiejscowioną głównie w klimatach Kołobrzeskich, choć nie tylko. Mamy sprawę przeszłości Kołobrzegu; czasów Hitlera, a nawet wcześniejszych, mamy sprawę Polski dzisiejszej i społeczne problemy wynikające z przemian ustrojowych, które do niej doprowadziły. Mamy wątek radia prowadzącego audycję dla nocnych marków i ich zwierzenia na antenie. Blogi jako ersatz kontaktów międzyludzkich. Wszystkich nie będę wymieniał. Kto chce przeczyta i sam zobaczy. Problem w tym, że jest ich dużo, ale przeskoki między nimi, podobnie jak przeniesienia w czasie i przestrzeni, nie są zaznaczone w sposób zwykle praktykowany, co utrudnia lekturę. Ja osobiście odniosłem wrażenie, iż autor po prostu chciał zrobić na złość czytelnikowi. Tym bardziej, iż do tego dochodzi dziwna maniera – w książce nie ma chyba ani jednego przypisu tłumaczącego, choć roi się w niej od wstawek w językach obcych, łącznie z całymi tekstami piosenek. Czytelnik nie znający biegle języków ma do wyboru czytanie po łebkach, albo szukanie tłumaczeń. Po co taki zabieg? Taka konstrukcja w ogóle mnie nie przekonuje. Podobnie forma absolutnie, przynajmniej w moim odczuciu, nie przystaje do treści. Miejscami tekst rozsypany, miejscami posklejany. Takie praktyki można spotkać również u uznanych światowych autorów, ale tam współgrają one z rytmem narracji, z klimatem lub treścią. Tutaj, w moim odczuciu, opowieść sobie, a forma sobie. W dodatku, w przeciwieństwie do formatowania tekstu, które miejscami jest sztucznie udziwnione, styl jest monotonny i nie zmienia się niezależnie od okoliczności i zdarzeń.
 
Trzeba przyznać, że jest w powieści kilka wątków, które cały czas dobrze rokują i każdy z nich sam mógłby starczyć innemu pisarzowi na materiał do dobrej książki. Niestety, oczekiwanie na to, że się jakoś splotą i zakończą nie spełni się. Całość sprawia wrażenie niedokończonej zabawy; jakby malarz zaczął mieszać farby i bazgrać coś na płótnie, aż całe je zasmarował, ale koniec końców pozostawił zamalowane płótno, które nie jest obrazem. Domniemywam, że zabieg ten był celowy, ale ja tego nie kupuję.
 
Jak wspomniałem, wiodącym motywem jest Kołobrzeg jako miejsce reprezentatywne dla Ziem Wyzyskanych, ze wszelkimi tego reperkusjami, jak roszczeniami Wypędzonych, niepewnością Polaków, itd. Tutaj niestety Sosnowski poległ. Dla mnie, jako miłośnika i wieloletniego mieszkańca kilku takich miejsc, zarówno z północy jak i południa dzisiejszej Polski, autor nie chwycił klimatu tych terenów, mentalności tych ludzi, przez co stracił wiele z wiarygodności swej narracji.
 
W historii literatury wiele było dzieł, których twórcy wysilili się na oryginalność formy. Ja jednak jestem zwolennikiem tezy, iż forma bez treści jest niczym, lepsza jest już treść bez formy. Stąd byłby już tylko krok do zmieszania książki z błotem, gdyby nie… No właśnie.
 
Gdyby tą powieść pokroić na kawałki, wykroić z niej opowiadania czy inne krótkie formy, byłby całkiem ciekawy zbiorek. Szczególnie opowieść o Świętym Zabajonku (str. 370), gdyby zaistniała jako samodzielny tekst pseudohagiograficzny, byłaby prawdziwym majstersztykiem. Szkoda, że takie perełki zaginą w przyszłości literatury ze względu na nieudany, w mojej ocenie, eksperyment z formą. Nie mam śmiałości zachęcać nikogo do tej lektury, tym bardziej, iż nie da się jej przebrnąć szybko, ale i zniechęcać nie mam zamiaru. Jeśli nie boicie się szczególnej maniery, o której wspominałem, jeśli macie więcej wolnego czasu, niż zwykle trzeba poświęcić powieści o tej objętości, jest to być może książka dla Was. Nawet jednak jeśli nie chcecie jej czytać, ale jakoś do Was trafi, albo jeśli czytając, w pewnym momencie będziecie chcieli rzucić ją w kąt, co jak słyszałem wielu się przydarza, przeczytajcie wspomniany fragment o Świętym Zabajonku. Naprawdę warto, o czym Was zapewniam

 
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie
Radosław Magiera

"Grochów" Andrzej Stasiuk

Grochów
Andrzej Stasiuk
wydawnictwo: Czarne 2012

Grochów był lekturą zaplanowaną na styczniowe spotkanie w naszym DKK. Andrzej Stasiuk – nazwisko znane, lecz muszę przyznać bez wstydu, że z jego prozą spotkałem się po raz pierwszy dopiero teraz. Bez wstydu, gdyż nie można czytać wszystkiego, a ja w szczególności nie gonię za tym, co akurat modne (czytaj promowane). Jeśli już, to raczej z żalem, gdyż Mury Hebronu, debiut Stasiuka z 1992 roku, wciąż mam zamiar przeczytać, czując przez skórę, iż to może być coś dla mnie, tylko ciągle coś innego wypada. Znów się stało inaczej i przyszedł czas na Grochów, a na Mury jeszcze nie. Klątwa jakaś czy co?

Książeczka wydana jest niezwykle przyzwoicie, prawdziwy ewenement jak na dzisiejsze czasy. Żadnych błędów, które rzucałyby się w oczy, nie mówiąc o utrudnianiu odbioru. Całość mieści się w poręcznym (przynajmniej dla mojej dłoni) formacie umożliwiającym lekturę w każdych warunkach. Solidna twarda okładka i gustowna grafika dopełniają obraz zasługujący na laurkę. A w środku?

Tomik zawiera cztery krótkie formy, zapis osobistych wspomnień i refleksji, których głównym motywem, w moim odczuciu, jest umieranie, starość i choroba. Przemijanie znajomych i bliskich, ludzi i zwierząt. Problem spychany poza horyzont świadomości przez dzisiejszą cywilizację, która przy wsparciu pokoleń marketingowców usiłuje widzieć tylko młodych, zdrowych i pięknych. Mądrych niekoniecznie. Śmierć dzisiaj najchętniej widziano by gdzieś daleko; za miastem, za murami szpitala, za horyzontem percepcji i myśli. Temat, który w ciemnych, dawnych czasach, był takim samym elementem świadomości życia jak narodziny. Autor słusznie podkreśla, iż nie tak dawnych jednak, gdyż jeszcze nasi dziadowie i babki za normalne uważali czuwanie przy zmarłych, wystawienie zwłok w kaplicy i pożegnanie pocałunkiem nieboszczyka leżącego w otwartej trumnie. Za podjęcie tej tematyki, która nie powinna zniknąć ze świadomości, jeśli społeczeństwo ma pozostać zdrowe i nie zmienić się w Nowy wspaniały świat rodem z Huxleya, pisarzowi należy się uznanie. Tym bardziej, iż rzecz, pomimo powagi problemu, czyta się przyjemnie.

Łatwość odbioru zapewnia między innymi oszczędność tekstu. Niecałe sto stronic z grafiką włącznie, duże marginesy, wyeksponowane akapity; czytania niewiele. Wielka zaleta, gdyż zapobiega przegadaniu tematu i zostawia miejsce na refleksje czytelnika. Niestety, nie same zachwyty ta książka we mnie wzbudziła. W aspekcie wspomnień o Grochowie, PRL-u i młodości Stasiuk absolutnie do mnie nie przemówił. Jawi mi się jako wyobcowany buntownik, outsider o krok od przegranej, samotnik dysfunkcyjny społecznie. Postać ciekawa, ale niereprezentatywna dla swych czasów, społeczeństwa i miejsc. Antyteza bystrego, dociekliwego obserwatora. Denerwowała mnie też jakaś taka nierówność jego prozy, której nie sposób oddać słowami, a która sprawiała, iż momentami byłem zachwycony, a momentami lekko nawet zdegustowany. Na to jeszcze nałożyła się sprawa psów.

Ćwierć książki jest poświęcona ulubionej suce autora, jej chorobie i śmierci. Staje się bardzo prowokującym pytaniem o eutanazję. W połączeniu z pozostałymi trzema tekstami jest to pytanie o prawo do śmierci; ludzi i zwierząt. Stasiuk w sprawie swego psiego ulubieńca podjął decyzję jaką podjął. Nie mnie oceniać. Nie zajmuje też wyraźnego stanowiska w sprawie eutanazji, przynajmniej ja tak to odbieram, a raczej rzuca temat. Temat, którego w Polsce z różnych powodów nikt nie chce tknąć, a odważni stają się obiektem ostracyzmu. Tutaj jednak wypływa wspomniana już wcześniej psia sprawa.

Oceniając wspomnienia nie sposób nie oceniać również autora, gdyż opowiada on o samym sobie oraz o swym życiu. Pisarz zaś bez cienia wstydu wspomina swe psy, które bez nadzoru latały po całej wsi. Zżyma się na to, że musiał płacić okolicznym gospodarzom, gdy zagryzały im owce. A ja od razu sobie pomyślałem: - A jakby zagryzły dziecko? Też by się zżymał, że musi zabulić i dalej żadna refleksja by go nie dopadła? Tyle się mówi i pisze o tej pladze, jaką są psy bez nadzoru w naszym kraju, a tu taki dół! Jestem miłośnikiem psów, zwłaszcza tych dużych. Uwielbiam takie, które można pogłaskać bez schylania się. Rozumiem jednak doskonale, co potrafi człowiekowi, zwłaszcza dziecku, taki pies zrobić, gdy uzna kogoś za zagrożenie. Pies nie odpowiada za siebie, to właściciel musi myśleć i przewidywać za niego. Trzeba wytknąć, że tutaj autor idealnie wpisał się w powszechną w Polsce bezmyślność, brak wyobraźni i odpowiedzialności. Dobrze chociaż, że o jeździe na fleku nie było mowy.

Zapytacie co to ma do oceny książki? Skoro przesłanie jest jednym z aspektów dzieł, nie tylko literackich, na równi z zaletami artystycznymi, to chyba jego brak też jest ważną przesłanką. Gdyby Stasiuk w jakikolwiek sposób odniósł się do tych swoich psów ganiających samopas po okolicy, gdyby dał znać czytelnikowi choć jednym słowem, że teraz widzi naganność swego zachowania, pal sześć. Niczego takiego jednak nie ma. A ponieważ jest to postawa w Polsce powszechna, to czynienie zła i nawet nieuświadamianie sobie tego, które choćby dla naszych sąsiadów zza Odry jest trudne do zrozumienia, więc uważam, iż takie stanowisko, zwłaszcza powielane przez, jak by nie patrzeć, elitę intelektualną i opiniotwórczą, trzeba piętnować z całą bezwzględnością.

Podobno pokutuje stwierdzenie, iż proza Stasiuka trafia raczej do panów, niż do pań. Ja nie znajduję dla tego żadnego uzasadnienia. Grochów to kawałeczek, nieduży, co też jest w tym wypadku zaletą, solidnej opowieści o życiu i o śmierci. Gdyby nie wspomniany psi aspekt, powiedziałbym nawet, że to rewelacja. Tak jednak, jak jest, nadal pozostaje dla mnie książką, którą szczerze mogę każdemu polecić, ale na pewno nie jako must have, ani nawet must read.
Pozdrawiam serdecznie
 
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie
Radosław Magiera

Każda książka ma swojego odbiorcę. - "Nielegalne związki".

Każda książka ma swojego odbiorcę.

Książkę przeczytałam wartko. Nie szybko, a wartko. "Wartko" to pospolite słowo i taka wydaje mi się książka "Nielegalne związki" Grażyny Plebanek.

Amos Oz w jednym z wywiadów opowiadał, że między czytelnikiem a książką, w trakcie czytania, wytwarza się intymna więź, tak intymna jak intymny jest seks między dwojgiem ludzi. Muszę stwierdzić, że między mną a książką tak więź nie powstała. Owszem, przeczytałam książkę, ale bez zaangażowania. Jaka jest tego przyczyna? Tego typu literatura nie trafi w mój typ wrażliwości. Książka naładowana jest opisami aktów seksualnych. Ich dokładność, niemal anatomiczna dosłowność, spowodowały wrażenie, że książka ociera się o pornografię.

Nie. To zdecydowanie nie mój typ opisywania miłości. Również tej fizycznej.

Osadzenie akcji w brukselskiej rzeczywistości, jako celowy zabieg, miało dodać nowoczesności, a dla mnie było tylko miałkim tłem. Brak chronologii, mało wyraźne rozróżnienie jej w akcji, powodowało, że miałam problem z odnalezieniem się w jakim czasie jestem: teraźniejszości czy przeszłości.

Autorka posługuje się w książce dziwnymi, niezrozumiałymi słowami (i nie są to zapożyczenia z angielskiego). Może to słowotwórstwo.Tylko szkoda, że Plebanek nie skupiła się na tworzeniu słów opisujących fizyczną miłość, tak by nie były to wulgaryzmy czy określenia medyczne. Bo tych słów zdecydowanie brakuje w polskim języku.

No cóż. Każda książka ma swojego odbiorcę, jednak ja nie zaliczę siebie do czytelników twórczości Grażyny Plebanek.

Pozdrawiam

Anna Kowalczyk

DKK Sokolniki

Nieidealna "Idealna rodzina"

Pierwsza myśl po przeczytaniu "Idealnej rodziny" Pam Lewis to... rozczarowanie.  Na obwolucie książki obiecuje się thriller obyczajowy, mroczne tajemnice, czytelnicy będą zarywać noce i co? No trochę na wyrost te opisy. Fabuła jest prosta, tajemnice nie są aż tak straszne, a akcja taka jakaś nijaka. Postacie papierowe, wątek banalny. Jedyna wciągająca scena , to walka dwóch braci, której jeden z nich nie przeżyje. Po przeczytaniu tej książki miałam tylko poczucie straconego czasu. Lubię powieści, które poruszają, zmuszają do myślenia, zostawiają we mnie jakieś obrazy, przeżycia, "Idealna rodzina" niestety nie spełniła tych oczekiwań. Oczywiście bywają gorsze książki, tę jeszcze jakoś da się czytać. Język nie jest na szczęście infantylny, męczący i można ją szybko i bezboleśnie przeczytać, tylko po co?

"Hermańce" Barbara Kosmowska

Recenzja na podstawie wypowiedzi klubowiczów

"Hermańce" Barbary Kosmowskiej to smutna i gorzka prawda o  współczesnej polskiej wsi. Pisarka pokazuje, jak  trudno i ciężko pokonać przyzwyczajenia i stereotypy w zachowaniu i  myśleniu. Główny bohater, a zarazem narrator M. Złotowski stanowi doskonały przykład postaci, ktorej postępowanie można  opisać powiedzeniem, że  dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Budzi on u czytelników mieszane uczucia.  Początkowo darzymy go sympatią, lecz z każdą kolejną przeczytaną stroną lubimy go coraz mniej. Okazuje się bowiem  leniwy, zazdrosny,  pyszałkowaty, przekonany o swojej wyższości, gardzący innymi. Obok niego  autorka  ukazuje cały szereg doskonale nakreślonych postaci. Ich wnikliwa analiza  pozwala stwierdzić, jak ważne jest dzialanie i że do zmian nie  wystarczą zdobycze cywilizacji  czy też wiedza .

"Hermańce" to wieś -  pełna obaw przed nowym, przed zmianami. Ale z lektury tej powieści nasuwa się też myśl, że "Hermańce" każdy nosi w sobie: to lęki, wyobrażenia i oczekiwania, które hamują nasz rozwój.

Książkę czyta się lekko, a to za sprawą specyficznego stylu, dowcipnego języka, dużej dawki humoru sytuacyjnego. Po przeczytaniu  pozostaje jednak odczucie  smutku i goryczy, bo ..."z Hermańców można wyjechać, ale nie można od nich uciec..."

Jolanta Grabowska i Lidia Omiecińska

DKK przy GBP w Wodzieradach

"Księżyc nad Zakopanem" Maria Nurowska

Recenzja członkini DKK W Działoszynie
autor: Marta Kucharska

Nie czytuję książek autobiograficznych, bo nie ma nic gorszego od pisania o samym sobie. To dla mnie forma przechwałki, puszenia się na własną osobę. Więc kiedy od niechcenia sięgnęłam po książkę Marii Nurowskiej „Księżyc nad Zakopanem” byłam gotowa ciskać krytycznymi zdaniami niczym piorunami, jednakże już po pierwszej stronie, ciepły wiatr rozwiał ciemne chmury i nad Przekopkami zaświeciło ciepłe szczere słońce.

Książka pełna wspomnień, które tak wybitnie opisane, stają nam przed oczami niczym nasze własne. Przewracałam kartki książki niczym kartki albumu ze zdjęciami. Widziałam kolory w czarno białych fotografiach, czułam na podniebieniu, niebiański smak pierwszego kubka kakao i drżałam od trzasku blaszanego dachu domu wuja Leona.

Odniosłam wrażenie, że niezwykli ludzie zamieszkujący na stałe kartki tej książki, siadają obok mnie, niczym dobrzy przyjaciele i śmieją się, wzruszają, milkną ze wzrokiem utkwionym w przeszłości...

W pewnym momencie pomyślałam nawet, że nic więcej pisać nie trzeba, że te wspomnienia z dzieciństwa, które zniszczył, zatruł system już wystarczą, ale kilka kartek dalej pojawia się słowo „Dnieje” i życie zaczyna się na nowo.

Pisarstwo to dar i przekleństwo w jednym. Pisarz odczuwa świat nieco bardziej intensywnie. Widzi to, czego zwykły człowiek nie chce ,lub nie może zauważyć. Słyszy dźwięki o których istnieniu nawet nie marzyliśmy, ale najbardziej istotne jest to, iż pisarz potrafi to potem przelać na papier. Kolory, uczucia, dźwięki zastępuje słowami, które w większości przypadków potrafią ożyć zastępując nam rzeczywistość. To dar. Przekleństwem jest to,że pisarz to wieczny podróżnik życia. Z góry skazany na tułaczkę w poszukiwaniu „czegoś więcej'”.

Dlatego właśnie myślę o tej książce, jak o niekończącej się podróży w poszukiwaniu miłości, akceptacji i przede wszystkim swojego miejsca na ziemi...

Niestety. Związki okazują się duszne, uzależniające, niszczycielskie,. Zaakceptowanie komunistycznej Polski- niemożliwe. A znalezienie własnego miejsca na ziemi trudne.

Dom w tej książce ma bardzo duże znaczenie. Nie tylko jako bezpieczne miejsce, ale także i życie samo w sobie. Pisarz poprzez tą niekończącą się podróż pozostaje bezdomny przez całe życie. Nie dane jest mu bowiem przystanąć w miejscu. Musi przemierzać drogi życia w pośpiechu, dotrzymując kroku własnej wyobraźni.

Ta książka mówi. Głosem ciepłym, spokojnym. Na koniec uśmiecha się przez łzy, daje znać, że jako pisarz można przeżyć i nadal żyć...

"Lala" Jacek Dehnel

Recenzja napisana na podstawie wypowiedzi klubowiczów.

Tytułowa "Lala" to babcia  Jacka Dehnela, Helena. Opowiada historię swojego życia, a  wnuk słucha i  zapisuje  kolejne opowiastki: anegdoty, rodzinne plotki, historie miłosne...Powieść ukazała się w  2006 roku, napisano na jej temat  już wiele recenzji,  wyrażono wiele opinii.

W naszym DKK książka wywołała sprzeczne reakcje. Jednych oczarowała, innym się zdecydowanie nie podobała.

Zwolennicy stwierdzili, że powieść wywiera silne wrażenie na czytelniku, zmusza do zadumy, a ponadto jest:

  • piękna, oryginalna,
  • napisana  przyjemnym, gawędziarskim, trochę  staroświeckim stylem,
  • pełna wspomnień, nostalgii i  tęsknoty za minionym czasem,
  • wzruszająca, ciepła, zabawna.

Przeciwnicy zarzucali powieści, że jest:

  • zbyt chaotyczna,
  • przeładowana postaciami,  historiami i opisami  przedmiotów,
  • nudna, mało  oryginalna, irytująca,
  • napisana zbyt kwiecistym językiem.

Powieść Dehnela  nie zachwyciła wszystkich czytelników naszego  DKK. Dla mnie  przebrnięcie przez początek również było trudne. Ale  cieszę się, że się nie zniechęciłam. Bo  potem "Lala" zawładnęła mną  całkowicie.  Urzekła  mnie  właśnie tym specyficznym stylem narracji, ciepłem, które promieniowało z każdej strony, osobliwym klimatem,  opisami rodzinnych historii, tych zabawnych i tych smutnych. Szczególne wrażenie  zrobiło na mnie  pokazanie starzenia się i  śmierci bliskiej osoby.

"Lala" to książka  trudna, inna, ale z pewnością warta przeczytania.

 

Jolanta Grabowska

Moderator  DKK przy GBP w Wodzieradach

Statystyki działalności

Wykaz zakupionych ksiażek

Jak założyć lub dołączyć?

KONTAKT

Koordynatorkami wojewódzkimi DKK są:
Danuta Wachulak i Dorota Jankowska
(Dział Metodyki, Analiz i Szkoleń WBP w Łodzi).

tel. 42 663 03 53
42 63 768 35

adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Deklaracja dostępności

2011 WiMBP w Łodzi