Wyszukiwanie:

Logowanie:

Realizatorzy:

Recenzje czytelników klubów DKK

„Morfina” Szczepana Twardoch

Morfina
Szczepan Twardoch
Lekturą października w moim, czyli rawskim, Dyskusyjnym Klubie Książki była Morfina Szczepana Twardocha. Nazwisko autora nic mi nie mówiło, nie śledzę wszak wieści z rynku wydawniczego, rankingów sprzedaży i innych elementów gry marketingowej uprawianej wokół książki w Polsce. Wziąwszy tę grubą, bardzo grubą książkę do ręki, zastanawiałem się, czy to kolejna wydmuszka przy pomocy odpowiednich nakładów wykreowana na bestseller, czy też perełka w rodzaju Wyspy Klucz lub Czarnego ogrodu*. Oczywiście mogłem zajrzeć do Internetu i poczytać recenzje, ale nauczony doświadczeniem wiedziałem, że często rozmijają się z moimi ocenami, zwłaszcza te spisane w podzięce za darmowy egzemplarz do recenzji. Jak zwykle więc postanowiłem dać książce szansę, by przemówiła sama za siebie.

Gdy tylko pierwszy raz spojrzałem na okładkę, z taką niby niepozorną i banalną, ale jednak intrygującą grafiką, oraz zważyłem ciężar tomiku i uwzględniłem implikacje tytułu, wiedziałem, że to nie będzie rzecz do połknięcia w jeden lub dwa dni. Odłożyłem więc na bok wszystkie inne zaplanowane lektury i napocząłem Morfinę. I to była słuszna decyzja, gdyż jak się okazało, jest to jedna z tych powieści, które wymagają poświęcenia im odpowiedniej ilości czasu, których nie da się przeczytać szybko, ale jeśli się do niej podejdzie uczciwie, to odwdzięczy się jak rzadko która.
Jest październik 1939 roku. Okupowana Warszawa, która jeszcze nie zrozumiała, co oznacza słowo okupacja. Konstanty Willemann, syn Polki i Niemca, arystokrata po mieczu, bogacz po matce, bawidamek i playboy z wyboru, wykreowany przez matkę na Polaka, przebył ze swym 9 Pułkiem Ułanów kampanię wrześniową w polskim mundurze. Zdobywszy za udział w wojnie stosowne odznaczenie, wrócił do żony oraz syneczka w Warszawie i... No właśnie, co dalej ze sobą począć?

Sytuacja protagonisty jest wielce złożona i pełna dylematów. Pierwszym, przynajmniej chronologicznie, jest matka. Rozpieszczała syneczka i nadal to czyni, za niego podejmując wszelkie istotne decyzje i wciąż prowadząc go na zwykle luźnej, niemniej niezwykle skutecznej, gdy trzeba, smyczy; smyczy finansowej. Funduje mu wszystko, nawet samochody, i Kostek nigdy się pracą nie skalał. Ona uczyniła go Polakiem, choć równie dobrze mógł być Niemcem. Uczyniła go bezwolnym, a on rozwinął się dalej w tym kierunku. Stara się robić to, czego się od niego oczekuje – zdobyć żonę, spłodzić syna, pójść na wojnę, ale sam, tak od siebie, niczego nie chce. Nawet morfiny, prostytutek i romansów, bez których trudno mu się obyć, też tak do końca, też tak naprawdę, na innym poziomie, nie chce. No – chciałby świętego spokoju i żeby wszystko było tak jak przed wojną, żeby nikt niczego od niego nie żądał. Tyle tylko, że świat się zmienił i nie jest to już możliwe. Ta sytuacja, ta konieczność dokonywania wyborów, których dokonywać nie chce, ten przymus wykazywania się aktywnością, której w głębi siebie nie czuje, ale której pożąda otoczenie, męczą go coraz bardziej.

Konstanty, jak to zwykle w jego przypadku, nie jest w stanie podjąć decyzji co do dalszego w swym życiu postępowania, skoro nie może prowadzić już dalszego, beztroskiego bytu, ale poddaje się wpływom i oczekiwaniom innych. Nawiązuje kontakt z Muszkieterami, organizacją podziemną do dziś budzącą zagorzałe spory historyków, a raczej to organizacja nawiązuje kontakt z Kostkiem. Co z tego wyniknie, ani jak się ułożą skomplikowane związki protagonisty z kobietami i używkami, tego oczywiście nie zdradzę.

W Morfinie autor zastosował ciekawy chwyt – płynne przechodzenie narratora pierwszoosobowego między postacią głównego bohatera i bliżej nieokreślonego bytu w rodzaju Anioła Stróża (płci żeńskiej), który jednak nawiasem mówiąc ze swych obowiązków wywiązuje się słabo. Czasami pojawiają się też byty pośrednie, a całość jest dość oryginalnym sposobem na oddanie stanu umysłu niszczonego przez morfinę i alkohol oraz pokonanie ograniczeń narracji w pierwszej osobie przez skorzystanie z wszechwiedzy narratora zewnętrznego. To ostatnie pozwala wykroczyć poza ramy czasowe zdarzeń samej powieści i w drodze dygresji tego niematerialnego ducha opowiedzieć o losach postaci pobocznych, które same z siebie już w opowieści by się nie pojawiły.

Warsztat literacki Szczepana Twardocha nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Jest nawet lepiej; jest oryginalny i ma specyficzny sznyt. Proza rytmiczna, transowa, dopasowana do przyjętej konwencji, pozwalająca czytelnikowi przejść ze zwykłej perspektywy w świat narkomana i alkoholika, w którym rzeczywistość i ułuda mieszają się we wciąż zmieniających się proporcjach.

Dla osób, których „brzydkie słowa” odrzucają, nie będzie to lektura strawna. Nie mam jednak tego autorowi za złe, gdyż uważam, że o pewnych rzeczach nie można pisać nie używając wulgaryzmów. Pole bitwy, na którym ranni i umierający krzyczą tylko „Matko” i „Chryste”, na którym nikt nie wyje niczym zwierzę i nie klnie gorzej niż szewc jest równie realne, co alfons w zaułku przemawiający do prostytutki salonowym językiem. Pisanie przy pomocy słownika ocenzurowanego mieszczańską, katolicką lub jakąkolwiek inną pruderią jest dopuszczalne w pewnej konwencji; nie razi w Potopie czy Czterech Pancernych, gdyż te kanony są krańcowo odległe od opisywania rzeczywistości, ale takie rzeczy poza określonymi wyjątkami tchną sztucznością i infantylnością. Twardoch i tak litościwie się obszedł choćby z wojskowymi, bo jak brzmi język wojaków, wie każdy, kto choćby przechodził odpowiednio często koło koszar.

Intryga to właściwie opowieść o pierwszych dniach okupacji Stolicy i Polski, za co wielka chwała autorowi, gdyż to moment nieczęsto tak odważnie i z wyczuciem ukazany. Niepewność, nadzieja, niewiedza, złudzenia...

A o czym jest ta powieść, co jest w niej wątkiem dominującym? O przegranej wojnie i postawach, które ona uruchamia. Oczywiście również o okupacji i walce o wolność. Ale czy nie ważniejsze jest poszukiwanie własnej tożsamości przez bohatera? A może o rolach społecznych, które przyjmujemy, nie zawsze z własnej woli i często nie do końca świadomi konsekwencji? O rolach, które gramy, i które są równocześnie niejednokrotnie krańcowo odmiennie oceniane przez różne osoby zależnie do tego, w jakich rolach one nas postrzegają i jakie uważają za postulowane? A może o wpływie okoliczności i środowiska na podejmowane przez nas decyzje? A czy mniej ważny jest dylemat – kto gorszy, pusty bohater czy zaślepiony ideowiec? Nie wiem. Jest po trochu o tym wszystkim i o wielu innych jeszcze rzeczach. Twardoch raczej stawia pytania, niż daje odpowiedzi, ale niewielu rodaków takie pytania stawia, o szukaniu odpowiedzi nie wspominając.

W powieści roi się nie tylko od różnych wątków, które można rozpatrywać z odmiennych punktów widzenia i oceniać uwzględniając różnorodne aspekty. Jest w niej też pełno zaskakujących perełek skojarzeniowych i innych, często pewnie w ogóle przez autora niezamierzonych. Pojawia się na przykład piekielna choroba ubogich – noma. Jakież było moje zdziwienie, gdy po wklepaniu tego hasła w google stwierdziłem, że jest to słowo z ochotą wykorzystywane w nazwach firm, nawet restauracji i winiarni, nie tylko polskich zresztą. To tak, jakby ktoś nazwał bar Rozwolnienie albo klinikę dla dzieci Syfilis.

Bardzo interesująco autor zajął się również tematami damsko-męskimi, konkretnie zderzeniem małżeństwa i rozwiązłości obyczajów. Cenne jest również to, iż jedna z bardziej znaczących dla konstrukcji dzieła postaci, czyli ojciec protagonisty, bohater wojenny, odnosi na wojnie rany, które nie tylko czynią go potworem, ale w dodatku pozbawiają męskości. To ważna opozycja wobec schematu królującego w naszej rodzimej literaturze, w której na wojnie albo zostaje się bohaterem, albo ginie, ewentualnie bohatersko ginie, ale nie ma miejsca na takie rzeczy jak kalectwo, zwłaszcza kalectwo odrażające lub odczłowieczające. Gdyby świadomość wysokiego prawdopodobieństwa takiego właśnie obrotu rzeczy była większa, pewnie mniej byłoby chętnych do kolejnej „pięknej” wojny.

Najważniejszą chyba jednak rzeczą, która kojarzy mi się z rzeczywistością opisaną we wspomnianym już prześwietnym Czarnym ogrodzie, jest obowiązkowość patriotyzmu, która jest zarazem jednym z leitmotivów Morfiny. Większości Polaków urodzonych z matki-Polki-katoliczki i takiegoż samego ojca nawet nie przyjdzie do głowy zastanawiać się nad tym, co to znaczy być Polakiem i co to takiego patriotyzm. Ten ostatni wydaje im się jedynie słuszny, obowiązkowy i święty. Głębię infantylności tego światopoglądu ukazuje fikcyjny protagonista Morfiny, a jeszcze bardziej rzeczywiste postacie z Czarnego ogrodu. Kim jest ktoś urodzony z rodziców polsko-niemieckich? Polakiem czy Niemcem? Kogo ma zabić w ramach realizacji patriotyzmu – matkę czy ojca, gdy każde z nich też zechce realizować swój patriotyzm? A jeśli jest dwóch braci i mają decyzją administracyjną nadane odmienne narodowości i obywatelstwa, to też mają się nienawidzić? Tych pytań bijących w istotę źle pojmowanego patriotyzmu, których większość Polaków nawet sobie nie uświadamia, gdyż urodzili się, żyją i umrą w monolicie narodowościowym, nigdy dość.

Szczepan Twardoch poprzez Morfinę pokazuje się jako znaczące nazwisko w polskiej literaturze i jeśli trafię na następne jego książki, sięgnę po nie z ciekawością. Mogłaby być Morfina szczepionką na źle rozumianą polskość i patriotyzm, gdyby nie to, że szczepionka jest skuteczna podana przed infekcją, a nie wtedy, gdy choroba osiągnie już stadium ogólnoustrojowej reakcji zapalnej.

Szczególnie pouczająca była zaś dla mnie... lektura recenzji w Internecie. Ta książka, niczym kij wsadzony w mrowisko, zamieszała w mózgach czytelników (nawet jeśli sami się do tego nie przyznają) i obnażyła prawdziwe oblicze polskiego humanizmu, tolerancji i szacunku dla drugiego człowieka. Słowo, którym najczęściej określa się głównego bohatera, i to niezależnie od tego, czy recenzent odnosi się do niego z sympatią, czy bez, jest... ŚMIEĆ!

To prawdziwy obraz polskiego społeczeństwa i jego prawdziwa samoocena. Tym bardziej przerażająca, że wyrażona, bądź co bądź, przez opiniotwórcze elity intelektualne. I to w kraju, w którym mamy największy na świecie pomnik Chrystusa, dla którego głównym przykazaniem było przykazanie miłości.


ŚMIEĆ! A dla mnie to hańba!
Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

Statystyki działalności

Wykaz zakupionych ksiażek

Jak założyć lub dołączyć?

KONTAKT

Koordynatorkami wojewódzkimi DKK są:
Danuta Wachulak i Dorota Jankowska
(Dział Metodyki, Analiz i Szkoleń WBP w Łodzi).

tel. 42 663 03 53
42 63 768 35

adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Deklaracja dostępności

2011 WiMBP w Łodzi