Wyszukiwanie:

Logowanie:

Realizatorzy:

Recenzje czytelników klubów DKK

Recenzja książki: Chodziło o miłość R. Rient- DKK Uniejów

 „ Chodziło o Miłość” Roberta Rienta to opowiadanie o trudnej miłości między dwojgiem ludzi z bagażem obciążeń psychicznych z przeszłości.

Arek wychowany bez ojca, matkę trwającą w apatii po odejściu męża, surową i zrzędliwą babkę.

Justyna z zaburzeniami osobowości, chronicznym uczuciem pustki, napadami złości, wychowana bez matki przez despotycznego ojca.

Oboje pozbawieni wsparcia, ciepła rodzinnego. Nie potrafią sobie radzić z uczuciami i emocjami w dorosłym życiu. Miłość, troszczenie się o drugiego człowieka powoli zmienia ich psychikę. Chcą żyć normalnie, zaczynają panować nad negatywnymi emocjami.

„Zakochani mają łatwiej. Mają łatwiej przez energię, która zmienia słowo chciałbym na chce” – pisze autor.

Warszawa na zawsze utracona Recenzja powieści Łukasza Orbitowskiego pt. Widma

Od lat historycy zastanawiają się jak potoczyłaby się historia, gdyby Powstanie Warszawskie nie wybuchło. Historia alternatywna, jaką serwuje nam Łukasz Orbitowski w Widmach nie daje na to prostej odpowiedzi. Głównym bohaterem tej powieści jest niewątpliwie miasto. Plastyczne opisy Warszawy ukazują ją jako miasto skazane na zagładę. Podobnie jest z bohaterami tej powieści. O Krzysztofie Kamilu Baczyńskim czytamy: "sprawia wrażenie człowieka, który ładnie umrze, ale z zabijaniem może mieć kłopot”. Wszyscy bohaterowie starają się odnaleźć w nowej komunistycznej rzeczywistości. Tracą aurę szlachetności. Dokonują wyborów. Nie zawsze tych moralnie właściwych. Mierzą się z życiem w mieście skazanym na to by zawsze pozostało "krwawym teatrem". Po lekturze tej książki zadawałem sobie pytanie czy śmierć w Powstaniu nie była paradoksalnie lepszym rozwiązaniem dla jej bohaterów niż swoista śmierć za życia, na którą skazał ich Łukasz Orbitowski na kartach swojej powieści.

Recenzja książki Święta Rito od Rzeczy Niemożliwych DKK Uniejów

 

               Książka Marty Fox pt. „ Święta Rito od Rzeczy Niemożliwych” jest pisana w dniu 53 urodzin autorki. Biografia „ czy aby prawdziwa”. Rodzaj terapii, podsumowanie dotyczące życia. Autorka mieszka w Krakowie dwukrotnie wychodzi za Janusza tego samego, pierwszy  rozwód jest wynikiem jej romansu z poetą z Gdańska- Zbyszkiem. Z Januszem jest jej dobrze, czuje się z nim bezpiecznie. Ma dwie córki ich wychowanie jest dla niej bardzo ważne, zawsze liczy się ze zdaniem swoich dzieci. Z myślą o nich w pewnym sensie powstały książki które mają na celu wprowadzić je w świat dorosłości. Pisała o gejach, przemocy w rodzinie, molestowaniu. Była przez to bardzo krytykowana przez ludzi zwłaszcza matki mówią o braku moralności. Dla niej natomiast matki te były dwulicowe, zwłaszcza ślub kościelny szybko, aby nie było widać ciąży. Córki z własnych chęci przyjęły Komunię dopiero w wieku 18 lat. Kiedyś była potulna, łagodna. Teraz się już zmieniły te cechy jej charakteru, teraz umie stawiać warunki, jest tez pracoholiczką, perfekcjonistką. Pisanie to dla niej wolność, minęły czasy gdy kobiety służyły zaspokajaniu męskich pragnień poświęcała się Fox to dziwi. Dla niej mężczyźni i kobiety maja takie same prawa. Poruszona w powieści data śmierci Papieża 02.04.2005 r. jest jednocześnie datą ślubu jej córki.

 

Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym, Znak, Kraków 2013.

Jak silna może być miłość? Jakie są granice wytrzymałości kochającej kobiety? Jak różne mogą być światy dwojga kochających się ludzi? Jakiego poświęcenia można oczekiwać od drugiego człowieka? – Te i wiele innych pytań rodzi się podczas lektury książki Grażyny Jagielskiej Miłość z kamienia. Spotkanie konstantynowskiego Dyskusyjnego Klubu Książki z dnia 17 marca b.r. było bardzo emocjonalne. Nic w tym dziwnego, zważywszy, że zebrani mieli bliski kontakt z wiwisekcją psychiki kobiety doświadczonej stresem bojowym. Niezwykle intymna opowieść, w której Jagielska próbuje analizować, już z perspektywy czasu, własne doznania skonfrontowane z pasją dziennikarską męża, znanego korespondenta wojennego, Wojciecha Jagielskiego. Bezkompromisowo, autoterapeutycznie, autorka obnaża przed czytelnikiem najintymniejsze zakamarki swej psychiki sięgając retrospektywnie po historie wyjazdów, nerwowego wyczekiwania i powrotów męża. Czy ciągłe napięcie może doprowadzić do pragnienia śmierci ukochanej osoby? Niech się stanie już to, co stać się musi, byle teraz, byle nie tkwić w zawieszeniu? Historia Grażyny Jagielskiej pokazuje, jak słaby i jednocześnie silny jest człowiek. Z kolei więź z bliskim człowiekiem może stać się katorgą. Jagielska odsłania przed czytelnikiem mroczną stronę kariery męża, który bezwiednie obarczył żonę jarzmem ponad jej siły, sam wychodząc z potyczek z losem zwycięsko. Interesująca jest konstrukcja książki, oparta w dużej mierze na dialogu z owładniętym obsesją śmierci Julianem, pacjentem kliniki, w której leczy się autorka. Oderwani od czasu i przestrzeni tworzą własną rzeczywistość z okruchów przeszłości i własnych wizji. Wyraźna jest granica między pacjentami zamkniętymi w zaklętym kręgu obsesji, a światem realnym. Powrót, przebicie się przez pancerną szybę mikroświata Jagielskiej są niezwykle trudne, zarówno dla niej, jak jej bliskich. Oknem być może jest pisanie.

Książkę klubowicze polecają, choć z zastrzeżeniem, że jest to lektura trudna, wymagająca natężonej uwagi i odpowiedniego nastawienia psychicznego.   

Recenzja książki Agaty Passent „Kto to pani zrobił”

Felietony publikowane przez Agatę Passent w miesięczniku „Twój Styl” zostały ułożone w sześciu rozdziałach: „Baba w futrze, czyli z życia Polaka”, „Pasożytka, czyli z życia warszawki”, „Szeherezada z mokrą szmatą, czyli z życia kosmopolitki”, „Doświadczona dziewica, czyli z życia matki, żony i kochanki”, „Mężczyzna w lufciku, czyli z życia myśliciela” i „Tanio zepsuję, czyli z życia mego”.

Tytuł zbioru pochodzi od jednego z felietonów, w którym autorka zastanawia się, jak odróżnić partacza od poprawiacza i dochodzi do wniosku, że „nie da się, bo to często jeden i ten sam mężczyzna”. Jest tu przy okazji prześmiewcze pokazanie, jak to u nas każdy jest ekspertem od wszystkiego i uwielbia krytykować wszystkich wokół.

Felietony, jak to charakterystyczne dla tego gatunku, dotykają różnych tematów i cechują się złośliwością w komentowaniu. Owszem, tak też jest w przypadku autorki, choć złośliwość nie jest tu przesadna. Służy głównie podkreśleniu naszych rodzimych wad, przywar, kultywowania jakimś narosłym przez lata przyzwyczajeniom i często niedobrym nawykom czy ulegania sile tradycji.

Agata Passent próbuje np. rozprawić się z tradycyjnym postrzeganiem mężczyzny jako ojca, będącego jedynie „pomocnym przy dzieciach”, zwraca uwagę na równość płci, np. przy zawieraniu bliższych znajomości. Ma niewątpliwie poglądy feministyczne, a wiele trafnych obserwacji wynika u niej z licznych doświadczeń życiowych. Jest córką sławnych rodziców, miała w dzieciństwie dwa domy, grała w tenisa, studiowała zagranicą, mieszka w Warszawie.

A w stolicy, jak pisze, nie jest lekko, „trwa licytacja cierpienia”. To zresztą dotyczy chyba nie tylko Warszawy, często prześcigamy się w opowiadaniu innym, jak to nam źle, przy okazji obmawiając bliźniego. No bo „pielęgnować w sobie życzliwość – to grozi robieniem z siebie barana”.

Wiele trafnych spostrzeżeń można by jeszcze wynotować, na wiele spraw istotnych, poruszanych przez Passent, zwrócić uwagę. Najlepiej jednak samemu zmierzyć się z lekturą i raczej dawkować sobie po kilka felietonów na raz. Nie wszystkie pewnie wzbudzą jednakowe zainteresowanie, ja przy niektórych trochę się nudziłam. Są wszakże takie, gdzie humor się „iskrzy” i głośny śmiech towarzyszy czytaniu.

Docenić należy erudycję i oczytanie autorki, jej dystans do siebie i świata, „przymrużenie oka” widoczne nie tylko na okładce. Mimo że autorka unika pisania o życiu prywatnym, to jednak nie udało się jej uniknąć wątków osobistych i mnie felietony z ostatniego rozdziału, „czyli z życia mego” podobały się najbardziej, zwłaszcza bardzo ciepły w tonie poświęcony ojcu na 75.urodziny.

Kończąc, chciałabym bardzo polecić książkę „Kto to pani zrobił”. Nie chciałabym poczuć się jak „polecacz i doradzacz”, a do krytyka mi raczej daleko. Zaznaczam jednak, że bardzo uważnie przeczytałam wszystkie felietony i jestem szczera w swej ocenie, bez obawy o „utratę pracy i życia”. Nawiązuję tu do felietonu „Gorąco polecam”, życząc miłej lektury tego i pozostałych tekstów Agaty Passent.

Wiesława Kruszek

DKK przy PBP w Sieradzu

W zaułkach Barcelony

 

Oliwkowy labirynt Eduardo Mendozy to środkowa część tryptyku o pechowym detektywie. Wyciągnięty z zakładu dla psychicznie chorych śledzi bliżej nie określonych przestępców  i rozwiązuje bliżej nieokreślone zagadki. Główny bohater działa w imieniu komisarza policji, pośredniczy we wpłacaniu łapówki  - od kogo i dla kogo to pozostaje tajemnica. W grę wchodzi korumpowanie polityków przez świat biznesu. Niezbyt bystry detektyw uzależniony od pepesi i coli nie działa sam, pomagają mu piękna kobieta i staruszek historyk. Miejscem akcji jest Barcelona, ale nie ta piękna turystyczna, kulturalna, tylko brudnych zaułków cuchnących odpadów, domów bez toalet i ludzi, bez szans na lepsze jutro.  Charakterystyczna drwina, absurdalny humor, dynamiczna akcja, żonglerka literackimi konwencjami – wszystko to sprawia, że Oliwkowy labirynt jest wysmakowaną pozycją dla smakoszy kryminałów i komedii. 

 

Fizyka z lamusa. Recenzja powieści Inne pieśni Jacka Dukaja

Książka Jacka Dukaja Inne pieśni przedstawia nie tyle historię alternatywną, co alternatywną kosmologię świata, który rządzi się prawami fizyki Arystotelesa. W tej rzeczywistości Einstein wraz z Newtonem mieliby poważny problem. Wszystko tu działa inaczej. Jednocześnie czytelnikowi łatwo się w tym świecie odnaleźć, bo pomimo całej odrębności tego uniwersum, może on utożsamiać się z bohaterami tej opowieści Dukaj bardzo dokładnie zaplanował sobie fabułę i starannie prowadził postaci rozmaitymi ścieżkami aż do samego końca. Dotyczy to także wspomnianej już fizyki i innych praw rządzących przedstawionym wszechświatem, To wszystko sprawia, że powieść przenosi czytelnika w świat pełen dziwów, których Dukajowi mogłaby pozazdrościć sama Alicja w Krainie Czarów.

"Sto dni bez słońca" Wita Szostaka

Lesław Srebroń, doktor polonistyki, chciał w ramach programu „Teachers Mobility” wyjechać na stypendium do Oxfordu lub Cambridge. Niestety, na skutek niedopatrzenia trafił na Finnegany (archipelag siedmiu  wysp na północny zachód od Irlandii). Bohater powieści Szostaka spędzi jeden semestr jako wykładowca St. Brendon College w miasteczku Newport. Co prawda ani w atlasie, ani w Wikipedii nie ma najmniejszej wzmianki o tych miejscach, a  jednak doktor Srebroń zapewnia, że to na tym uniwersytecie skupiły się znakomitości humanistyki europejskiej, włączając oczywiście do tego grona i siebie.

I tak przez ponad 450 stron poznajemy historię pobytu naszego rodaka w tym dość egzotycznym miejscu. W krótkich rozdziałach (dobrze się czyta) Srebroń zdaje relację ze swoich dokonań, nieustannie podkreślając swą „wartość i kiełkującą wielkość”.

Wit Szostak stworzył postać megalomana budzącego w czytelniku rozbawienie, irytację i litość. U mnie dominowało to pierwsze, choć muszę przyznać, że czytając kolejne zapiski doktora polonistyki zaczynałam odczuwać współczucie dla tego samotnego naukowca wyśmiewanego przez społeczność nie tylko uniwersytecką, ale i miasteczkową. Irytujące stawało się to, że każde zachowanie innych osób bohater tłumaczy  na swoją korzyść, np. niechęć dziekana do jego wspaniałego projektu ratowania cywilizacji Zachodu pod dumną nazwą Nowa Iona zazdrością i chęcią przypisania sobie zasług należnych przecież naszemu humaniście.

Nikt nie potrafi wytłumaczyć bohaterowi, kim jest naprawdę. Marcin Swoboda, nasz kolejny rodak na Finneganach, mówi mu wprost, jak inni na niego patrzą, jak bawią się jego kosztem, ale Srebroń wie, że to tylko zawiść, kłamstwo i podłość, jest przekonany, że „prawda jest po jego stronie”. Demony, które nawiedzają go na kacu, też nie sprawią, że obudzi się w rzeczywistości. Winą obarczy alkohol i dalej będzie trwał w iluzji. W sumie to przecież wygodna postawa, daje poczucie bezpieczeństwa, utwierdza Lesława w samozadowoleniu.

Cieszy się, że może być członkiem (lepiej fellows) zacnego, w jego wyłącznym odczuciu, grona akademików zajmujących się tak dziwnymi zagadnieniami jak „Pochód penisa w świetle Heglowskiej fenomenologii ducha” czy badanie motywu winorośli we współczesnej prozie Bałkanów. A i sam Srebroń promuje w Newport nieznanego nikomu pisarza Filipa Włócznika, grafomana, którego wielkość widzi tylko nasz doktor polonista, określając go mianem „eremity polskiej fantastyki” i „anachorety słowa”.

Wyszukane, egzaltowane, pełne patosu, napuszone słownictwo i styl „dzienniczka pokładowego” Lesława Srebronia dostarczają dobrej zabawy. Warto przytoczyć też takie sformułowania jak „marmurowe piękno prozy” czy najbardziej znaną polszczyźnie (?) frazę „brązowieją nam palce od łupin”, do tego powtarzające się często słowa „chyżo”, „rączy”, „wybornie”, „pyszna fraza”. Trzeba przyznać, że w tę charakterystyczną frazę wpisują się i końcowe świetne podziękowania autora napisane przez Srebronia. W końcu to on stworzył wspaniałą powieść, w której można (sugeruje to bohater i autor) znaleźć analogie do „Zbrodni i kary” czy „Ulissesa”. Grunt to dobre samopoczucie!

Nie zdradzę oczywiście jak kończy się pobyt „młodego i utalentowanego humanisty” w St. Brendon College. Wspomnę wszakże na koniec o dwóch charakterystycznych dla Finneganów potrawach, to przegrzebki i maskonury po finnegańsku. Nie udało nam się ich zdobyć na nasze klubowe spotkanie, nawet pani Ela, która niedawno wróciła z Dublina, nie natrafiła na ich ślad. Cóż, najlepiej byłoby dotrzeć do Newport, może w charakterze stypendysty. Ponoć „stypendiów jest obfitość”, jak pisze Jan Hartman w felietonie „Granciarze i stypenderki” w nr 2 „Polityki” (11.01. – 17.01.2017), granty też można brać. Wystarczy wyspecjalizować się w pisaniu wniosków i świat stoi otworem! Polecam ten felieton, bo jego treści współgrają  z powieścią Szostaka.

„Sto dni bez słońca” znakomicie poprawiają nastrój w dni bez słońca, a w te pogodne są świetnym jego dopełnieniem.

Wiesława Kruszek

DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

Wojna w relacji kobiet

Powieść składa się z dwóch przeplatających się płaszczyzn czasowych.Początkowo akcja osadzona jest we współczesnych Stanach Zjednoczonych, a bohaterką jest 50-letnia Magdalena, która po śmierci matki odkrywa wiele rodzinnych sekretów,pilnie strzeżonych przez lata. Pod wpływem tych informacji kobieta postanawia napisać książkę o tragicznych doświadczeniach polskich przodków. Spisanie rodzinnej  historii jest możliwe dzięki notatkom, które przez całe życie pisała matka Magdaleny Kaszmira. U progu wojny siostry Kaszmira i Maruszka nie mają pojęcia ile trudnych i bolesnych chwil przed nimi. Wiedzą, że zmieniająca się rzeczywistość zwiastuje problemy i koniec dotychczasowego spokoju, ale nie przeczuwają jakie tragiczne doświadczenia szykuje im los."Żniwo Gniewu nie należy do lektur łatwych i relaksujących w których bohaterowie zwalczają wszelkie problemy, a ich trudy zostają wynagrodzone szczęśliwym zakończeniem. Siostry przetrwały wojnę i dożyły późnej starości. Przeżycia których doświadczyły odcisnęły piętno na całym ich życiu. Nie można wymazać z pamięci morderstw niewinnych dzieci, gwałtów kobiet, oraz bezmyślnych aktów wandalizmu, których dopuszczali się żołnierze każdej z walczących  stron. Jestem przekonana , że takie doświadczenia zmieniają człowieka na całe życie i nie pozwalają wrócić do normalności.Po przeczytaniu ostatniej strony nie można uciec od emocji , refleksji i wdzięczności za życie w czasach pokoju.

Między grozą a groteską. Recenzja książki Stephena Kinga "Cztery po północy"

"Cztery po północy" swoją konstrukcją przypominają "Cztery pory roku". Znów mamy do czynienia z czterema opowiadaniami zamkniętymi w jednym tomie. Opowieści jednak nie mają w żadnym stopniu wspólnej fabuły. Całość jest napisana charakterystycznym dla autora językiem. Groza u Kinga rodzi się gdzieś nieopodal, a u jej podstaw leży  jakieś drobne wydarzenie: drzemka w czasie lotu samolotem pasażerskim, wizyta nieznajomego w domu wziętego pisarza, zagubiona książka z biblioteki czy uszkodzony prezent urodzinowy. Na siedmiuset stronach groza miesza się z groteską a wyobraźnia z rzeczywistością, Pomimo objętości książkę czyta się szybko, z zapartym tchem i przyspieszonym biciem serca.

Recenzja książki "Judasz" Amosa Oza

Jerozolima zimą na przełomie roku 1959 – 1960. Szmuel Asz przerywa studia i decyduje się skorzystać z „oferty relacji osobistej”. Jako towarzysz rozmów starszego i schorowanego Gerszoma Walda zamieszkuje w domu na końcu zaułka Rabina Elbaza. Spotka tam Atalię, synową Walda, starszą od niego o 20 lat,  która wzbudzi jego uczucia.

Dom, należący do rodziny Abrabanelów, skrywa różne tajemnice. Czytelnik pozna tylko niektóre, reszta pozostanie w sferze domysłów. Taka właśnie atmosfera tajemnicy i mroku dominuje w powieści. Współgra z nią klimat wieczornej i nocnej Jerozolimy, gdy Szmuel Asz z Atalią spacerują jej wyludnionymi ulicami, po których niekiedy przemykają koty.

„Tej zimy Jerozolima trwała spokojna i zamyślona”. Podobnie główny bohater zdaje się trwać w stanie stagnacji, powtarza dzień po dniu te same czynności, które wciąż opisywane przez Oza mogą początkowo nawet trochę irytować. To ciągłe podgrzewanie kaszki dla Walda, posypywanie brody pudrem dla niemowląt, karmienie rybek, zupa gulaszowa w węgierskiej restauracji  itd. Myślę jednak, że w ten sposób pisarz chciał pokazać marazm Szmuela, który ogarnął go po przerwaniu studiów, porzuceniu przez narzeczoną czy  braku pomysłów na kontynuowanie pracy magisterskiej. Sam bohater przyznaje, że „dom (…) wydał mu się nagle więzieniem, w którym on z dnia na dzień zarasta mchem”.

A jednak to „więzienie” jest dla niego okazją do interesujących rozmów z inteligentnym i oczytanym mężczyzną. Dotyczą one problemu zdrady, patriotyzmu, religii, moralności, Żydów. Szmuel Asz dyskutuje z Waldem o ojcu Atalii, który był współpracownikiem Ben Guriona i jako jedyny sprzeciwiał się idei powstania Państwa Izrael. Uznano go za zdrajcę, czy był nim na pewno? Oz wskazuje w powieści na nieoczywistość pojęcia zdrada.

Asz czyta Gerszomowi Waldowi swą nieukończoną pracę magisterską na temat „Jezus w oczach Żydów”, w której jednak zaczyna dominować postać Judasza. Przyznam, że mnie najbardziej zainteresowały te właśnie rozdziały. Jest w nich zupełnie inna od powszechnie znanej interpretacja postępku Judasza, według której to ten uczeń Jezusa był tak naprawdę pierwszym chrześcijaninem. Przykuwa uwagę fabularyzowany opis ukrzyżowania Jezusa widziany oczyma Judasza.

Powieść skłania do wielu refleksji i przemyśleń. Główny bohater opuści po czterech miesiącach dom w zaułku Rabina Elbaza i wyjedzie z Jerozolimy. Zgodnie z planem rusza w drogę i zadaje sobie różne pytania; pozostają one bez odpowiedzi, a powieść kończy się zdaniem: „I stojąc tak, zadawał sobie pytanie”. To czytelnik zdecyduje, jak ono brzmi.

Amos Oz uważa, że „znaki zapytania są istotniejsze niż wykrzykniki”.

 

Wiesława Kruszek

DKK przy PBP w Sieradzu

"Asiunia"

1 grudnia omawialiśmy książkę Joanny Papuzińskiej "Asiunia". Z książki poznajemy fragment dzieciństwa autorki, która przeżyła II Wojnę Światową. Smutna opowieść o tym jak wojna burzy szczęśliwe dzieciństwo, jak wszystko zmienia się na gorsze, straszne i obce. To wspomnienie wojny oczami małej dziewczynki, pozwala łatwiej zrozumieć dzieciom czasy wojny.

Cezary Łazarewicz, "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka"

16 grudnia członkowie konstantynowskiego Dyskusyjnego Klubu Książki po raz ostatni w tym roku spotkali się by rozmawiać o literaturze. Tematem dyskusji była historia Grzegorza Przemyka opisana przez Cezarego Łazarewicza w książce Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, wydanej przez Wydawnictwo Czarne w Wołowcu 2016 roku. Historia maturzysty, pobitego ze skutkiem śmiertelnym przez funkcjonariuszy MO
w 1983 roku, była i jest znana oraz szeroko komentowana do dziś.

Łazarewicz po latach próbuje odtworzyć z „rozsypanych puzzli” zagmatwane losy ludzi zaangażowanych
lub bezwiednie wplątanych w historię Przemyka. Przede wszystkim zaś stara się, wciąż nie do końca skutecznie, dociec prawdy zatuszowanej przez ówczesne władze PRL-u. Zebrani szeroko komentowali, powołując się też
na własne doświadczenia, łatwość, z jaką można manipulować ludźmi i „żonglować” faktami. Swoisty reportaż, którym jest książka, prowadzi do smutnych refleksji na temat mechanizmów władzy, etyki, moralności
i człowieczeństwa. Autor relacjonuje wydarzenia z lat osiemdziesiątych w sposób maksymalnie beznamiętny, obiektywny, pozbawiony komentarzy. Ta „surowość” konweniuje z tematyką i wyostrza grozę przekazywanych treści. Książka Łazarewicza jest godna polecenia z uwagi na jej historyczny charakter, jako dokument minionego czasu, ale i jej psycho-socjologiczne diagnozy, do których czytelnik sam dochodzi w zderzeniu
z udokumentowanymi faktami.

Recenzja książki "Nagrobek z lastryko" K. Varga DKK Uniejów

„ Nagrobek z  Lastryko” Krzysztofa Varga, to smutna, z dozą ironii i humoru książka. Opisuje całą, naszą współczesność, jej paradoksy, różne mechanizmy i niemądre przyzwyczajenia. Bohaterowie żyją w naszych, współczesnych czasach. Żyją w globalnym świecie konsumpcji . Pomiędzy przedmiotami — coraz to nowszymi, wspanialszymi. W świecie, którym człowiek nie jest niezawodny. Akcja powieści dzieje się w Warszawie w 2071 roku. Bohater, Dominik Fratnerski, ogląda zdjęcie przedstawiające jego dziadków, zrobione na wakacjach w Chorwacji w 2005 roku. Zdjęcie skłania go do wspomnień; czytelnik poznaje historię rodziny bohatera na tle historii Polski. Dominik pracuje w Firmie, je firmowe posiłki, pije globalny alkohol, przegląda globalne gazetki z marketów. Autor wspomina też o narodzinach dziecka, dziewczynka  ma się urodzić bez udziału mężczyzny. Zanim jednak ta sytuacja będzie miała miejsce znów przenosi czytelnika w świat wojny, potem znów rozmyślań nad przyszłością.

„Uciec przed prawdą” Jan Guillou z cyklu Złoty wiek

Jan Guillou

Uciec przed prawdą

Nieodmiennie zadziwia mnie wszechstronność najpopularniejszego chyba, zarówno w rodzimym kraju, jak i za granicą, szwedzkiego pisarza, czyli Jana Guillou. Sławę przyniósł mu cykl książek o przygodach szwedzkiego superagenta Carla Hamiltona rozpoczynający się powieścią Coq Rouge. Guillou w tym gatunku, w którym przecież nie brak znanych nazwisk, zdołał sobie wyrobić trwałą pozycję tworząc oryginalnego bohatera, będącego połączeniem tradycyjnego dla sensacyjnego kanonu herosa z człowiekiem obarczonym słabostkami zwykłego śmiertelnika i osadzając go w świecie widzianym oczami Szweda, Skandynawa, a więc ukazanego z perspektywy niezwykle dla reszty świata interesującej. Być może jest to jedna z przyczyn, które zapewniają niesłabnącą popularność nawet najstarszym powieściom o Hamiltonie, choć realia polityczne, w których je umiejscowiono, dawno już przeszły do historii.

 

Po racjonalnym, skrojonym na miarę naszych czasów, Hamiltonie, Guillou zaskoczył wszystkich płynnym przejściem do przesyconego religijnością średniowiecza i zabłysnął Krzyżowcami, trylogią, która rozrosła się do tetralogii. Ta seria powieściowa opowiadająca o początkach państwa szwedzkiego wywołała w Szwecji taki entuzjazm, że nakręcono na jej podstawie najdroższą w historii tego kraju ekranizację, niestety raczej mało udaną, podobnie jak większość filmów o Hamiltonie*, i podobnie jak one mocno odbiegającą od książki, przez co dającą fałszywe wyobrażenie o powieści.

 

Potem kolejną zmianą tematyczną, również niezwykle interesującą, była zawierająca elementy autobiograficzne powieść Zło, a teraz kolejna wolta – seria powieściowa Złoty wiek.

Saga Złoty wiek, której akcja rozpoczyna się na początku XX wieku, traktuje o dziejach trzech braci, półsierot z biednej norweskiej rodziny rybackiej z Vestland, którzy dzięki wrodzonym talentom, ciężkiej pracy i dużej dozie szczęścia doszli do majątku. Czasy przed Wielką Wojną, sama Pierwsza Wojna i okres międzywojenny to epoka niezwykle interesująca, co Guillou perfekcyjnie wykorzystał. Złoty wiek pierwotnie określany był jako trylogia, ale obecnie liczy pięć powieści, a w Polsce wydano już cztery z nich. Ta czwarta, Uciec przed prawdą, obejmuje trochę więcej niż pierwszą połowę II Wojny Światowej. Rodzina trzech braci, którzy są już w podeszłym wieku, w większości przebywa w Szwecji, choć są w niej i tacy, którzy walczą w szeregach SS albo w antyfaszystowskim ruchu oporu.

Wydawałoby się, że Szwecja w czasie II Wojny Światowej nie może być tematem interesującym, ale jak się okazuje nic bardziej mylnego. Guillou maluje obraz, z którego wynika, że życie w Szwecji w tym czasie to na pewno nie była idylla, a procesy społeczne i polityczne, jakie w niej zachodziły w tamtych dniach były wręcz fascynujące. Fabuły oczywiście nie będę zdradzał, jest mocnym elementem powieści, choć nie w znaczeniu tak przygodowym jak niektóre z poprzednich powieści cyklu. Wielce wartościowym jest nie tylko to, że czas powieściowy zmienia protagonistów, ich spojrzenie na świat i psychikę, ale że interakcja z czasem i wydarzeniami historycznymi objawiającymi się w świecie przedstawionym wpływają na wszystkie postacie powieści. A że czasy to niezwykle ciekawe, to i czyta się rzecz całą z wielkim zainteresowaniem. II Wojna bowiem, co zdaje się nam, Polakom, umykać, to w rzeczy samej nie walka z faszyzmem, ale zderzenie dwóch wielkich, równie nieludzkich ideologii, które były siebie nawzajem warte. My Polacy, a przynajmniej ci, którzy pozostali w kraju, praktycznie nie mieliśmy wyboru co do strony, po której należy się opowiedzieć, przez co w pewnym sensie pomagaliśmy drugiej, równie złej, nawet jeśli deklarowaliśmy, że jej nie popieramy – nie jest żadnym odkryciem, że kto walczy z jedną ze stron konfliktu, automatycznie pomaga drugiej i ją wzmacnia. W Szwecji te sprawy wyglądały całkiem inaczej. Był to czas wielkich dylematów światopoglądowych i moralnych. W końcowej fazie książki pięknie jest ukazany proces uwodzenia Zachodu przez komunę, który już wtedy się rozpoczynał pod płaszczykiem wspólnej walki z faszyzmem. Proces, który wyczerpująco i zarazem fascynująco ukazała Diana West w swej bezcennej pracy Wielkie kłamstwa Ameryki, a który jak widać w świadomości szwedzkich powieściopisarzy, w przeciwieństwie do naszych, ma swe wyraźne odbicie.

II Wojna to nie tylko wojna dwóch tytanów z piekła rodem, dwóch zbrodniczych ideologii, ale też dogłębne zmiany społeczeństw, nawet tych w wojnę niezaangażowanych. Warstwy, że tak powiem, obyczajowa i przygodowa, romansowa i ekonomiczna, świetnie są splecione z tymi najważniejszymi i najbardziej wartościowymi z poznawczego punktu widzenia – socjologicznymi i politycznymi. Prawdziwa saga na miarę naszych czasów, w których wojenki Wikingów stają się błahe wobec dwóch wielkich wojen niczym karczemna awantura przy wojnie totalnej. Konsekwencje I i II wojny, czego często sobie nie uświadamiamy, ponosimy bowiem do dziś.

Oczywiście, lektura ta prowokuje wiele refleksji i wywołuje liczne przemyślenia, tym bardziej, iż ukazuje rzeczywistość okiem Szweda, czyli z perspektywy równie nam bliskiej, co marsjańska. Niestety, obnaża też nasze zadufanie i przekonanie, iż Polska jest pępkiem świata. Nie, nie dlatego, że autor cokolwiek złego mówi o Polsce i Polakach. Ale choćby przez to, że wspomina obok Katynia o zbrodni w Winnicy. Skoro my uważamy, że każdy, jeśli nie w świecie, to przynajmniej w Europie i Stanach, powinien wiedzieć i pamiętać o Katyniu, to jak to jest, że przeciętny Polak nigdy nie słyszał o Winnicy? O Winnicy ani innych odpowiednikach Katynia, których Stalinizm stworzył wiele. Szwed o niej pisze, a my nie wiemy? Ten inny punkt widzenia ukazuje aż nadto wyraźnie, że tak naprawdę zbrodnie Stalina i Hitlera interesują nas tylko o tyle, o ile dotyczyły członków naszych rodzin – dziadków, rodziców, dalszych krewnych. Gdyby nie to, większość z nas obchodziłyby równie mało, co zbrodnie Leopolda II. Ten aspekt lektury, choć bolesny, jest chyba warty podkreślenia.

Oczywiście, od czytelnika zależy, który rys powieści uzna za najważniejszy. Cenne jest, iż jej konstrukcja jest tak umiejętnie zbalansowana, że trudno dociec, co autor stawiał na przedzie. Z drugiej jednak strony, mimo pozostawienia czytelnikowi wolnej ręki, nie sposób pominąć w trakcie lektury którykolwiek wątek opowieści – jak w życiu – wszystkie wpływają na losy bohaterów; jak w prawdziwej, w pełnym tego słowa znaczeniu, sadze.

 

Zapraszam do poznania tej lektury, oczywiście po przeczytaniu wszystkich poprzednich części, z których każda jest nieco odmienna, podobnie jak każdy okres w dziejach różni się od poprzednich i następnych, ale przez to tym bardziej fascynująca. Polecam niezwykle gorąco



Radosław Magiera

DKK Rawa Mazowiecka

woj. łódzkie


* za wyjątkiem złożonego z 8 odcinków serialu
Wróg wroga (Fiendens Fiende) - gdyby ktoś dysponował polską wersją językową tej produkcji, albo z angielskim lektorem, proszę o kontakt



Orzeł bielszy niż gołębica” Konrad T. Lewandowski

Orzeł bielszy niż gołębica

Lekturą września 2016 w naszym, czyli rawskim DKK* była powieść Konrada T.** Lewandowskiego Orzeł bielszy niż gołębica reklamowana jako utrzymana w klimatach steampunkowych opowieść o alternatywnych losach powstania styczniowego. Już sam tytuł wzbudził we mnie obawy, zalatując z daleka graniem na tanim i infantylnym patriotyzmie oraz ukłonami w stronę obecnych układów politycznych. Podejrzenia te wzmogła niezwykle kosztowna jak na realia naszego rynku forma wydania – twarde okładki, obrazki, wkładka z ilustracjami. Takie rzeczy w obecnych czasach można spotkać głównie w lansowanych, czyli gwarantujących duże zyski, produkcjach typu Gra o tron, albo właśnie w wydaniach z zamówienia polityczno-klerykalnego. Naprawdę wielka literatura, zarówno rodzima jak i światowa, jest wydawana z reguły w dużo skromniejszej formie.

Pełen obaw rozpocząłem lekturę i... okazało się, że to po prostu tragedia. Powieść to w dwóch słowach „co by było gdyby”, czyli wariacja na temat powstania styczniowego, w której Polacy dostają do dyspozycji kołowe czołgi i inne wynalazki. Założenie jak każde inne, ale to infantylne wykonanie... Przykład pierwszy z brzegu? - Nawet dziś długoterminowe prognozy pogody to oględnie mówiąc wróżenie z fusów, a powieściowi powstańcy uzależniają losy powstania, cały pomysł na powstanie nawet, od... prognozy pogody na kilka miesięcy naprzód! Czy autor naprawdę żyje w naszym świecie, czy może w Matrixie?

Może gdybym moją wiedzę o wojnie, wojsku, a broni pancernej i jej historii w szczególności, czerpał z Czterech pancernych, to nie trafiał by mnie szlag przy tej lekturze, ale jak czytałem o danych taktyczno-technicznych pojazdów wymyślonych przez Lewandowskiego, to... takie litościwe niedomówienie. Nawet dziecko by nie stworzyło takich bzdur! Jeżdżące fortece o masie mastodontów, z sześcioma wieżami, pancerzem i uzbrojeniem godnym pancerników, osiągające prędkości niedostępne do późnego międzywojnia i zarazem napędzane silniczkami o mocy od 400 do 700KM! Gdyby autor chociaż litościwie pominął milczeniem te dane liczbowe! Ale nie, musiał się popisać! Mało tego. Pojazdy wydumane przez autora opracowano bez prototypów, bez testów poligonowych, od razu z deski kreślarskiej do boju, w dodatku bez poważniejszych awarii. Ewenement wszech czasów! Nie wspomnę już o założeniach taktycznych użycia nowego sprzętu, szkoleniu załóg, szkoleniu taktycznym czy operacyjnym. A może autor nawet nie wie, że takie „drobiazgi” mogą nową broń, nawet doskonałą, uczynić kompletnie bezużyteczną? W 1939 na przykładzie kb Ur*** przetrenowaliśmy coś podobnego, choć była to konstrukcja identyczna w użyciu ze zwykłym karabinem, więc czy autor nie zastanowił się nad wymaganiami, jakie niesie wprowadzenie czegoś tak innowacyjnego, jak wymyślone przez niego „twardochody”?

Wywody autora, włożone w usta jednego z wykształconych bohaterów, na temat sił działających na lądowy pojazd pancerny w ruchu i ich porównanie z problemami poruszania się okrętów to już po prostu beka, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że Lewandowski, poza wykształceniem humanistycznym (doktor filozofii) ma również wykształcenie inżynierskie (chemik). Ten aspekt nie przynosi chluby szkole, w której pobierał wiedzę z przedmiotów ścisłych.

 

Bardziej „literackie” elementy powieści również nie stoją na najwyższym poziomie. Fabuła prosta i przewidywalna, prawie jednowątkowa, postacie schematyczne i płytkie. Wątki romantyczno-patriotyczne zgrane od obrzydzenia... On ją kocha, ona ginie za ojczyznę, najlepiej będąc w ciąży, a on ma dzięki temu motywację do walki. Masakra.!

A szkoda, wielka szkoda...

Dlaczego? - zapytacie. Ano dlatego, że kilka rzeczy w książce jest niezwykle wartościowych. Ukazanie, że sukces lub klęska nie tylko powstania, ale każdej wojny, to wypadkowa wielu aspektów, nie tylko wojskowych, ale również między innymi, a może przede wszystkim, gospodarczych i politycznych. Prawda, która wydaje się jakże obca wielu naszym decydentom. Podobnie jak to, że nawet cudowna broń, wiedza z przyszłości czy inne podobne bonusy niczego tak naprawdę nie zmienią, gdyż pozostali uczestnicy gry zwanej polityką i wojną dostosują swe postępowanie stosownie do nowych okoliczności, a mając atuty, które pozwoliły im kiedyś wygrać, najprawdopodobniej znajdą taki sposób ich wykorzystania, by wygrać ponownie. Podobnie warte pochwały jest poruszenie wątku zdrajców i prowokatorów rosyjskich ulokowanych w polskich elitach władzy, konsekwentnie dotąd pomijany zarówno w oficjalnej historii, jak i literaturze pięknej. Wielka więc szkoda, że te, i kilka innych rzeczy, znalazły się w jednym worku z kompletnymi bzdurami, gdyż te ostatnie odbierają tym pozytywnym wartościom wszelką wiarygodność.

Niektórzy z nas, klubowiczów, próbowali odebrać tę powieść w konwencji pastiszu, ironii lub absurdu, ale kompletnie nie jest to możliwe wobec jak najbardziej serio napisanego wstępu i posłowia tchnącego propagandowym zadęciem lepiej nawet niż w najgorętszym okresie komuny. O dziwo tym razem wszyscy klubowicze byli zgodni, iż książka jest niewypałem, a niektórzy, w tym ja, uważają, iż jest szkodliwa, gdyż w naszym narodzie, który mało czyta i zamiast uczyć się historii, kultywuje swoje wyobrażenia o niej, może tylko jeszcze bardziej namieszać. Taka lektura dla zakompleksionych i nieoczytanych, a w dodatku słabo znający historię i niedociekliwi mogą elementy fikcji uznać za fakty historyczne, co już może prowadzić do bardziej dalekosiężnych następstw.

 

Skąd więc tak pochlebne opinie w Internecie? Pamiętacie moją recenzję Republiki piratów Colina? Była to książka tak beznadziejna, że wycofałem się z publikowania oficjalnych recenzji dla Lubimy Czytać, gdyż nie rozumiem jak uczciwy człowiek może polecać innym podobnego knota. Przygotowany tekst opublikowałem jako prywatny, również na LC, i co? I tak znalazł się chętny do napisania pozytywnej recenzji oficjalnej, choć już mógł czytać mój tekst i poznać zarzuty wobec „dzieła”, że nie wspomnę o podparciu się wiedzą na temat spraw, o których książka traktuje. Po prostu nie odniósł się do nich w żaden sposób. W przypadku Orła parcie na wypromowanie tej książki widać nie tylko we wspomnianej jakości wydania, ale również we wstępie i posłowiu. Wstępniak pióra Krzysztofa Dudka, Dyrektora Narodowego Centrum Kultury, od razu wydaje się dziwny, bo od kiedy to szef wydawnictwa pisze przedmowę i zarazem ocenia własny produkt. Z posłowiem autorstwa Pawła Korzeniowskiego jest jeszcze gorzej. Tak egzaltowanego i mętnego stylu dawno nie miałem okazji posmakować. A już te mądrości na temat „wojny kolorowej, honorowej, rycerskiej”... masakra! Podobnie jak wywody o wpływie iglicówki na zmniejszenie roli szabli w sztuce wojennej. Tak jakby długi łuk nie odegrał wiekopomnej roli w wojnie stuletniej, że o innych wynalazkach i wojnach nie wspomnę.

Na koniec ciekawostka. Na końcu dzieła zamieszczono notki biograficzne głównych personae dramatis. Wśród nich oczywiście Traugutta. O dziwo jednak nie ma w niej ani słowa o jego niedoszłej świętości. A przecież swego czasu był taki pęd, by go wyświęcić, że wydawał się równie pewnym kandydatem, jak później JPII. W kościele parafialnym w Sadkowicach na ścianach świątyni dyktator powstania jest przedstawiony wraz z kilkoma innymi wybranymi spośród „dziesięciu tysięcy rycerzy męczenników” (kościół jest pod takim wezwaniem), a więc był w pewnym momencie uznawany za jednego z najważniejszych z tego dziesięciotysięcznego grona. A teraz o tym ani słowa... Kto się interesuje historią i polityką, w tym polityką i historią produkcji świętych oraz błogosławionych, ten wie, dlaczego tak się stało, a pozostałym polecam samodzielne rozwikłanie tej zagadki, gdyż prawdziwa historia jest wystarczająco fascynująca i zagmatwana, by się nią zająć, zamiast tworzyć jej alternatywne wersje, zwłaszcza jeśli mają przybrać taki kształt, jak Orzeł i gołębica. Oj, przypomina mi się powiedzenie doktora Strosmajera ze Szpitalu na peryferiach (Nemocnice na kraji města)

Radosław Magiera

DKK Rawa Mazowiecka

woj. łódzkie

 

* Dyskusyjny Klub Książki

** Tomasza

*** Karabin przeciwpancerny wzór 35 (kb ppanc wz. 35), znany także jako Ur (kb Ur) (używana jest również nazwa 7,9 mm rusznica przeciwpancerna UR) – polski karabin przeciwpancerny, skonstruowany w połowie lat trzydziestych i produkowany od 1938 roku w Fabryce Karabinów w Warszawie. (za Wiki)

 

Magdalena Grzebałkowska 1945. Wojna i pokój

Magdalena Grzebałkowska

1945. Wojna i pokój

1945 w Polsce - Już nie wojna i jeszcze nie pokój. Fascynująca podróż po dwunastu miesiącach strachu, nadziei, euforii i rozczarowania.*

 

To sformułowanie idealnie ukazuje temat wiodący książki Magdaleny Grzebałkowskiej 1945. Wojna i pokój, która była lekturą czerwca w rawskim Dyskusyjnym Klubie Książki. Od razu rodzi się pytanie, czy ten nie do końca określony, z samej istoty niejednoznaczny i relatywny czas da się opisać wystarczająco wieloaspektowo, bezstronnie i dogłębnie?

Zapewne nie jest to do końca możliwe, ale autorka zrobiła wszystko, co w ludzkiej mocy, by w tym ograniczonym do jednego tomu opracowaniu zawrzeć jak najwięcej rzetelnej historii. Nie tej o „wielkich” ludziach, z reguły zakłamanej, pozłacanej i cenzurowanej, osłanianej Bogiem, Honorem i Ojczyzną, ale tej prawdziwej, której niezliczone oblicza, często ze sobą wzajemnie sprzeczne, ukryte są w losach zwykłych, szarych Kowalskich i tworzą prawdziwy obraz przeszłości.

 

Magdalena Grzebałkowska połączyła ustalenia z tradycyjnych źródeł historycznych z metodologią w powszechnym mniemaniu bliższą reportażystom niż historykom, to jest z przeprowadzonymi osobiście wywiadami z osobami napotkanymi w trakcie podróży po Ziemiach Odzyskanych, których celem było odnalezienie jeszcze żyjących pierwszych polskich osadników. Dało to wielce interesujący efekt przybliżający szerokie i skomplikowane tło tytułowego 1945.

Wielkim atutem książki jest ozdobienie każdego rozdziału wyborem ogłoszeń z ówczesnej prasy codziennej. Dają one do myślenia na różne tematy, jak choćby jawny handel dziećmi w tym czasie czy działalność sądów w prapoczątkach PRL.

Opracowanie oczywiście nie jest dziełem wyczerpującym temat, gdyż takim być nie może, nawet gdyby miało nieporównanie większą objętość i uzyskano by na pracę nad nim o wiele większe środki. Wynika to z samej materii przedmiotu, który z racji swej komplikacji, relatywizmu i wzajemnej sprzeczności wymyka się jednoznacznym sądom, podsumowaniom i ocenom.

Jedna z bohaterek reportażu, bo 1945 jest niewątpliwie również reportażem, formułuje zalecenie, by nie przykładać do ówczesnych wydarzeń i realiów dzisiejszych miar. Jest to klucz nie tylko do tej książki, ale w ogóle do rozumienia historii. Każdy czas, każde miejsce i każdy człowiek ma swoją miarę i tylko po jej uwzględnieniu można dokonać wartościowania, a i to z dużą dozą ostrożności i zastrzeżeniem, że wszystko jest względne.

1945 to dla mnie kolejna książka nadziei. Nie nadziei na normalność w rozumieniu historii, bo Polacy są narodem wyjątkowo przywiązanym do swego wyobrażenia historii i świata, ale nadziei na to, że przynajmniej ci nieliczni, którzy chcą naprawdę wiedzieć, będą mieli w czym wybierać, że poza propagandowymi bzdurami będą mogli sięgnąć do bardziej wiarygodnych opracowań.

Publikacja ta jest obrazem smutnej prawdy, wymową faktów przeciwstawiającym się wielu obiegowym opiniom wspieranym przez mainstreamowe media i Kościół, tak mile łechcącym naszą narodową dumę i kompleksy, tak zwalniającym od myślenia. Biorąc pod uwagę stan czytelnictwa w Polsce i jego strukturę nie mam złudzeń, by w dającej się przewidzieć przyszłości takie publikacje mogły coś zmienić, ale z drugiej strony gdzieś tam, głęboko, ukryta jest przewrotna nadzieja związana z obrazem kropli drążącej skałę...

Warsztat literacki Magdaleny Grzebałkowskiej zaprezentowany w 1945 odebrałem jako w zasadzie bez zarzutu. Co do dokładności i dociekliwości historycznej już nie było tak idealnie. Odwrócona na lewą stronę jedna z ilustracji, brak właściwego zobrazowania większości danych liczbowych, do których brak rzetelnego i czytelnego dla odbiorcy odniesienia... To jednak tylko drobne rysy na pięknym obrazie całości w niczym nie osłabiające stwierdzenia, że jest to lektura absolutnie godna polecenia nie tylko miłośnikom historii, ale i każdemu, kto chce wiedzieć, jak to wtedy było. Wspominam o tych niedomaganiach jedynie dlatego, że niektórzy nieco się zapędzili zrównując Grzebałkowską z Małgorzatą Szejnert, a niestety do Wyspy Klucz czy Czarnego ogrodu 1945-mu wiele brakuje. 1945 to książka bardzo dobra, interesująca i wartościowa, ale nie pozbawiona elementów godnych drobnych poprawek, gdy tymczasem wspomniane opracowania Małgorzaty Szejnert to dzieła doskonałe, kompletne, w których jakiekolwiek próby poprawiania czegokolwiek spowodowałaby tylko pogorszenie.

1945 poza obrazem niecodziennej codzienności zwykłych ludzi w ówczesnej Polsce jest również kopalnią ciekawostek historycznych mniej znanych szerszemu ogółowi. Za co Warszawiacy winni wdzięczność Stalinowi? Jak miała wyglądać Warszawa według pierwszych projektów powojennych? Odpowiedzi na te i inne pytania będą kolejnymi perełkami lektury 1945.

Kiedyś myślałem, że tylko ja miałem szczęście trafiać na przymusowych robotników wywiezionych do Niemiec do prac na wsi, którzy wspominali ten okres z rozrzewnieniem, jeśli nie jako najpiękniejszy czas w życiu. Stało to w oczywistej sprzeczności z oficjalnym stanowiskiem naszych historyków i polityków, według których te przymusowe roboty to była straszna zbrodnia. 1945 jest kolejną lekturą, która potwierdza, że wbrew powszechnemu mniemaniu, znacznie częściej niż bauer sadysta, trafiał się wywiezionym porządny gospodarz. Niemiecka wieś była znacznie dostatniejsza niż nasza, więc zwłaszcza w przypadku mieszkańców biedniejszych regionów Polski, a prawie cała polska przedwojenna wieś takim regionem była, znaczyło to, iż wywózka była bardzo znaczącym poprawieniem jakości życia.

Takich przyczynków do rozważań daleko odbiegających od lansowanej „jedynej prawdziwej historii” jest w książce, jak w każdej dobrej pozycji historycznej, mnóstwo. Szczególnie ważki jest choćby wątek ukazujący dlaczego wielu zadeklarowanych antysemitów, którzy po wojnie natychmiast powrócili do swych haniebnych przekonań, w jej czasie z narażeniem życia pomagało Żydom.

Można by tak jeszcze długo wymieniać tematy ważne, wartościowe, które autorka podjęła rzetelnie, odważnie i bezstronnie, wnioski i oceny pozostawiając czytelnikowi. A może nawet sugerując, by nie za bardzo oceniać, a bardziej starać się zrozumieć? Dlaczego tak było, dlaczego teraz tak jest, co zrobić, by się ten czas pogardy nie powtórzył? Bo czas pogardy to nie tylko czas do wyzwolenia, o czym niestety staramy się nie pamiętać, a o czym 1945 dobitnie nam przypomina.

Ta historyczna uczciwość sprawia, iż 1945 śmiało zaliczam do najbardziej wartościowych książek nie tylko o historii, społeczeństwie i polityce, ale w ogóle najważniejszych, godnych przeczytania i polecania, podobnie jak już wyżej wspomniane dwa klejnociki Małgorzaty Szejnert


Radosław Magiera

DKK Rawa Mazowiecka

woj. łódzkie

 

* źródło: Agora, 2015 za Lubimyczytac.pl

Edmund de Waal Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie

Edmund de Waal

Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie

Lekturą maja w moim, czyli rawskim Dyskusyjnym Klubie Książki był Zając o bursztynowych oczach Edmunda de Waal. Oto co mówi notka wydawcy na okładce książki:

 

Zając o bursztynowych oczach to niezwykła synteza powieści detektywistycznej, rodzinnych wspomnień i wykładu z historii sztuki. Odziedziczywszy po wujecznym dziadku wyjątkowy zbiór 264 maleńkich japońskich figurek, autor rozpoczyna pasjonujące śledztwo. Zgłębiając historię tej szczególnej kolekcji, poznaje dzieje swoich przodków — kilku pokoleń arystokratycznej rodziny Ephrussich.

Książka otrzymała wiele nagród i wyróżnień, m.in. Nagrodę Literacką Costa, Nagrodę Galaxy, Nagrodę Brytyjskich Księgarzy i Nagrodę im. Christophera Ondaatjego była także nominowana do Nagrody im. Harolda Hyama Wingate’a, Nagrody im. Samuela Johnsona i Nagrody PEN/Ackerley.

Taka cukierkowa reklama może znaczyć dokładnie to, co mówi, albo coś wręcz zgoła przeciwnego, co się niestety ostatnio coraz częściej zdarza. Jakie więc były moje wrażenia z tej lektury?

Do spotkania w DKK przeczytałem sto stron książki i powiem szczerze, że miałem już zamiar dalej się z nią nie męczyć.

 

De Waal jest Żydem, zarazem Brytyjczykiem, oficerem Orderu Imperium Brytyjskiego, członkiem Królewskiego Towarzystwa Wspierania Sztuki, Przedsiębiorczości i Handlu, uznanym na świecie artystą ceramikiem, krytykiem i historykiem sztuki, wykładowcą na Uniwersytecie Westminster. Wywodzi się z rodziny żydowskich bogaczy działających na skalę międzynarodową, która z kolei początek bierze od żydowskich kupców z Berdyczowa. Śledząc losy rodziny i zakupionych przez nią dzieł sztuki, w tym kolekcji netsuke, małych japońskich figurek, autor do setnej strony zdołał mnie znudzić opisami życia bogaczy oderwanymi od rzeczywistości większości ludzi. Raził także bezkrytyczną akceptacją poczynań swych przodków. Nie mam tu na myśli tylko pominiętego milczeniem problemu, czyim kosztem ich fortuny w tak krótkim czasie powstały. To infantylne uwielbienie widać choćby w momencie, gdy opisuje jak jeden z jego przodków Charles Ephrussi, pozujący na krytyka i mecenasa sztuki, kupił przedstawiający alegorie żywiołów siedemnastowieczny kobierzec z Savonnerie przeznaczony pierwotnie dla jednej z galerii Luwru, który następnie bezceremonialnie przyciął pod wymiar swojego pokoju. Artysta i krytyk literacki de Wall nie widzi w tym postępku niczego złego. Gdyby zrobił to ktoś spoza rodziny, pewnie by się rozwodził nad jego barbarzyńskim postępkiem. Zastanawiałem się, czy autor naprawdę jest tak ograniczony umysłowo i zaślepiony uwielbieniem rodziny, czy też po prostu w ten sposób promuje siebie, jako spadkobiercę dawnej świetności, który ponownie przywraca światu pamięć o niej? Dodajmy też, świetności żydowskiej, co nie jest bez znaczenia.

 

Edmudn de Waal wydaje się też nie zauważać, że jego rodzina walnie przyczyniła się do mody, która uczyniła biednych na całym świecie jeszcze biedniejszymi. Przed przełomem wieku XIX i XX biedni mieli przynajmniej ładne przedmioty własnej produkcji, którymi mogli się cieszyć. To między innymi Charles Ephrussi wymyślił modę na japońszczyznę, która sprawiła, że Europejczycy masowo importowali kupowaną za grosze ludową sztukę japońską, jak choćby netsuke, a wśród nich i tytułowego Zająca, ogołacając biedniejsze warstwy społeczne najpierw Japonii, a potem całego świata, z jedynych pięknych rzeczy, którymi mogły się cieszyć – wytworów własnych rąk. Bo po Japonii przychodziły następne mody i ten sam mechanizm – wykupywanie co cenniejszych dzieł za bezcen przy wykorzystaniu własnej przewagi na różnych płaszczyznach, a z czasem nawet zwykłe ich rabowanie.

Choć miałem zamiar książkę rzucić w kąt, gdyż podejście autora do historii budziło moją odrazę, to nie mogę zaprzeczyć, że pewne kluczowe elementy historii sztuki, zwykle pomijane przez „autorytety”, oddał bardzo interesująco, jak choćby wpływ importu z Japonii i związanej z tym mody na przewrót w sztuce europejskiej. Nieświadomie i bez komentarza, a więc tym bardziej autentycznie, ukazał również początki tego, co zepsuło sztukę. Bogate nieroby promowały „sztukę”, której by nie chciał nawet za darmo ktoś, kto nie potrzebował się promować jako znawca piękna, którego inni nie dostrzegają. Był to zwiastun nieodległej przyszłości – mecenatu państwa i zawodowych krytyków, którzy by istnieć, muszą zaprzeczać gustom większości, bowiem gdyby się z nimi zgadzali, podkopaliby sens swego istnienia.

No, to była taka dygresja, która jednak nieodparcie się dla mnie wiąże z tą częścią Zająca.

Warto też spojrzeć na powieści Jeffreya Archera, innego szlachcica brytyjskiego, który pokazuje, że za wszystko ktoś musi kiedyś zapłacić. Nawet milioner budujący swe bogactwa kosztem innych ponosi koszty osobiste, na które wielu by się nie zdecydowało, gdyby o nich wiedzieli, zanim wstąpili na drogę do sławy i dostatku. Archer to pokazuje i jest to cenne zwłaszcza dla czytelników w społeczeństwach Zachodnich, a u Edmunda de Wall nie ma o tym ani słowa. Pomija milczeniem tych członków rodziny, którzy na bogactwo pracowali, a z upodobaniem delektuje się polukrowanym życiem tych, którzy urodzili się bogaczami i co najwyżej bogactwo pomnożyli, a najczęściej utracili.

Na spotkaniu DKK koleżanki i koledzy przekonali mnie, że warto czytać dalej i tak też postąpiłem. Całe szczęście!

Po setnej stronie opowieść nabiera rumieńców i wszystko zmienia się diametralnie. Celne uwagi i refleksje z Wielkiej Wojny, potem początki nazizmu i II Wojna Światowa. Wszystko oddane pozornie bez emocji, naprawdę bez nienawiści, rzeczowo a zarazem z uczuciem, ale nie tym egzaltowanym, a takim spokojnym, mądrym i wyważonym.

Szczególnie moją uwagę zwrócił Wiedeń po IWŚ i refleksja, że rozregulowane miasto było pełne śmieci. Przykładając tę obserwację do dzisiejszej Polski i patrząc w drugą stronę – nie ma nadziei na normalność, póki nie ma sił nawet na tak trywialną sprawę, jak ukrócenie powszechnego śmiecenia we wszystkich możliwych miejscach.

Wyraźnie też widać w opowieści, iż Hitler nie zmienił świata; świat na niego czekał. Absolutnie się z de Waalem zgadzam i chwała autorowi za odważne, uczciwe przedstawienie tego wątku.

W trakcie fragmentów lektury dotyczących czasów faszyzmu przypomina mi się Cmentarz w Pradze i początki dzisiejszego świata tajnych służb, który wciąż się rozrasta, ale autor w ogóle nie zastanawia się nad wiążącymi się z tym przyczynami antysemityzmu i faszyzmu, co jest dziwne i też daje do myślenia.

 

Bardzo obrazowo natomiast pisarz ukazał inflację i jej skutki, które biednych czynią biedniejszymi, a bogatych jeszcze bogatszymi, zgodnie ze starym przysłowiem, że biednemu zawsze wiatr w oczy, a bogatemu w żagle.

Niesamowitym wątkiem jest historia Anny, służącej, która w czasach pogardy uratowała przed zagrabieniem kolekcję netsuke. W tej historii nie ma ani sentymentalizmu, ani tęsknoty. Jest za to coś twardego, prawdziwie twardego, coś na kształt wiary. Tylko puenta aż za bardzo życiowa – o samej Annie nie wiemy nic.

Bardzo mało znane, haniebne podejście powojennej Austrii do krzywd wyrządzonych Żydom, to też mocny element opowieści. Po wojnie też jest interesująco, bo choćby obraz Tokio po kapitulacji i w czasie odbudowy jest równie mało znany, co fascynujący.

Czy książka ma niedoróbki poza wspomnianymi wyżej? Wnętrze nie, ale za to w przytoczonej notce z okładki widać delikatnie mówiąc partaninę.

Zgłębiając historię tej szczególnej kolekcji, poznaje dzieje swoich przodków — kilku pokoleń arystokratycznej rodziny Ephrussich.

Nie trzeba żadnej wiedzy historycznej, wystarczy lektura książki, by wiedzieć że Ephrussi, podobnie jak inni żydowscy nowobogaccy, nigdy naprawdę nie weszli do ówczesnej arystokracji, nawet jeśli wstąpili w związki małżeńskie ze szlachtą czy magnaterią. O Zającu jako powieści detektywistycznej nawet nie będę się rozwodził – wystarczy przeczytać w internecie, co to takiego powieść detektywistyczna. Równie dobrze filmem detektywistycznym można nazwać Poszukiwaczy zaginionej Arki.

Kończąc pragnę zwrócić na to, że motyw netsuke nie bez kozery stał się kluczem przewodnim całej opowieści.

Przedmiot to zawsze jakaś opowieść.

Wyraźne podkreślenie tej prawdy, po wielokroć pojawiające się na kartach Zająca, jest szczególnie cenne dla czytelników w kraju, gdzie przedmiotów nigdy specjalnie się nie ceniło, wyjątkowo wartościowe zaś jest w czasie, gdy nachalny, otępiający i podstępny marketing usiłuje, niestety z dobrym skutkiem, wszystkim wmówić, że liczy się tylko posiadanie najnowszych gadżetów. A tymczasem wcale tak nie jest.

Reasumując – książka Edmunda de Waal okazała się, mimo wielu wad, dziełem absolutnie godnym polecenia. Wymagającym od czytelnika wolnego czasu, by smakować ją powoli, wnikać w niuanse i brzmienia historii, zarówno tych indywidualnych, jak i w szerszym ujęciu, ale dającym naprawdę wiele. Tę książkę nie wystarczy przeczytać, ją trzeba jeszcze przeżyć, przemyśleć i zapamiętać. Nie jest doskonała, ale to jedna z pozycji, których naprawdę warto poszukać, o czym szczerze Was zapewniam


Radosław Magiera

DKK Rawa Mazowiecka

woj. łódzkie

José Saramago „Miasto ślepców”

 José Saramago

„Miasto ślepców”

Lekturą kwietnia w moim, czyli rawskim DKK było Miasto ślepców José Saramago. Podszedłem do niego tak jak prawie zawsze, czyli bez uprzedniego sprawdzania recenzji, bez poznania informacji o autorze. Bezwstydnie przyznam, że nie wiedziałem nawet, iż Saramago to literacki noblista z Portugalii. Inna sprawa, że do Nagród Nobla, nie tylko tych pokojowych i humanistycznych, podchodzę bardzo krytycznie. Co więc z tego czytania „w ciemno” wyszło?

 

Pewnego dnia na nienazwane miasto w nienazwanym kraju spada epidemia białej ślepoty. Bez ostrzeżenia dotyka ludzi zajętych zwykłymi, codziennymi sprawami, nie oszczędzając nikogo - starców, dzieci, kobiet, mężczyzn, osób prawych i z prawością mających niewiele wspólnego, słabych i silnych.

 

Władze w pośpiechu zamykają pierwszą grupę w nieczynnym szpitalu psychiatrycznym.

 

Z dnia na dzień ta zamknięta społeczność zaczyna się rządzić własnymi, twardymi prawami, które szybko wyznaczają role ofiar i oprawców, poddanych i panów. I tylko jedna osoba wie, że nie wszyscy są ślepi.

 

Ta powieść jest wstrząsającym i głęboko przenikającym czytelnika studium kondycji ludzkiej.

 

Tyle notka wydawcy na okładce i jeśli chodzi o przybliżenie zarysu fabuły, to myślę, iż wystarczy. Powrócimy jednak do niej później z pewnego istotnego powodu, ale po kolei.

Książka wydana została wręcz wzorcowo. Twarda okładka w poręcznym formacie i praktycznym ciemnym kolorze obleczona w obwolutę z szatą graficzną idealnie wypośrodkowaną między wymaganiami marketingu i dobrego smaku. Chochlik drukarski też nie miał pola do popisu. Początki lektury są wręcz wspaniałe, niczym klasyczny wstęp do dobrego filmu katastroficznego w wersji epidemiologicznej. Wzrok traci pierwsza osoba, potem druga, trzecia i następne. Fala się rozchodzi. Władze najpierw sprawę bagatelizują, a następnie, gdy już jest nieco za późno, próbują po omacku (gra słów jak w powieści) przeciwdziałać nadchodzącej zagładzie. Klasyka. Nastrój, atmosfera, klimat – oddane idealnie, tak iż bez problemu przenosimy się w świat, w którym lawinowo powiększa się liczba nagle ociemniałych. Ociemniałych stuprocentowo, całkowicie ślepych, choć widzą jasność zamiast ciemności. Postępuje paraliż państwa i społeczeństwa. Też klasyka. Tylko, że trwa to za długo.


Przez pierwszą połowę lektury oczekiwałem, iż na koniec autor zaskoczy nas jakąś piękną woltą w stylu podobnym do tego z Mgły*, ale oczywiście nic takiego nie nastąpiło. Dochodzimy do końca lektury i wciąż nie widzimy żadnych oznak zbliżającej się kulminacji oraz oczekiwanego rozwiązania. Żaden genialny naukowiec nie prowadzi badań (zresztą wszyscy są już ślepi), nie pojawia się żaden nowy wątek, z którego autor mógłby coś wypichcić. Gdy pozostaje nam już dosłownie kilka kartek, czujemy, że zakończenie będzie do d...; z kapelusza, bez sensu. I się nie mylimy!


Miasto ślepców
to wstęp do klasycznej powieści katastroficznej rozbudowany tak, że stał się powieścią. Jakby autor nie wiedział, co dalej z tym świetnie napisanym wstępem począć. Zakończenie nie ma żadnego sensu, nie niesie żadnego przesłania, kompletnie żadnej myśli. Można wręcz stwierdzić, że zakończenie jest, ale lepiej już, żeby go nie było. Niby rzecz całą czyta się świetnie, prawie do ostatnich kartek, ale czy to nie za mało? Najgorsze przychodzi jednak po zakończeniu lektury.

Gdy zamknąłem książkę i sięgnąłem do recenzji oraz do przytoczonej wyżej notki wydawcy, doznałem szoku.

 

Ta powieść jest wstrząsającym i głęboko przenikającym czytelnika studium kondycji ludzkiej. – powtarzane jak mantra, odmieniane i łączone z psychologią, socjologią, zagrożeniem, instynktem przetrwania, zezwierzęceniem... Dopiero wrażenia większości odbiorców pokazują jak fałszywa, zła i szkodliwa jest ta książka. Czyta się ją świetnie, więc chyba większość podświadomie akceptuje prawdy w niej zawarte i wnioski z niej wynikające. Tylko, że to żałosne bzdury!

Nie sposób zaprzeczyć, że pewne elementy są oddane zgodnie z socjologiczną i psychologiczną prawdą, jak choćby obóz koncentracyjny w miniaturze, w którym nieliczni panują nad nieporównanie liczniejszą większością, która godzi się na powolną śmierć wszystkich, choć wydaje się, iż mogłaby się w jednej chwili uwolnić za cenę życia niewielu, którzy utraciliby je w gwałtownym, zmasowanym ataku na ciemiężców. Takie rzeczy były już przerabiane po wielokroć i dodają książce fałszywego realizmu. Niestety, pozostała większość istotnych aspektów jest całkowicie nierzetelna i zamiast popychać czytelników na drodze do rozwoju, powiększać wiedzę o prawidłach socjo- i psychologicznych, cofa nas do kolejnych warstw przesądów i wiedzy fałszywej niegodnej nie tylko noblisty, ale w ogóle człowieka myślącego, inteligentnego.


Całość jest tym zdradliwsza, że między fałszywymi, szkodliwymi przekonaniami podanymi jako pewniki obiektywne, znajduje się dużo humoru i celnych spostrzeżeń nadających się na złote myśli, jak choćby ta, że jedyną prawdziwą nieśmiertelnością dostępną człowiekowi są odległe skutki dokonanych przez niego wyborów.


Powieść promuje powszechne przekonanie, że w zagrożeniu życia, zwłaszcza powszechnym, następuje zezwierzęcenie i ludzie gotowi są na wszystko, by przeżyć. Jest ono komunałem po równi fałszywym, co szkodliwym. Liczne przykłady, zarówno z życia (historii), jak i nauk społecznych, udowadniają, że w sytuacji konfliktu pomiędzy korzyścią własną a Dobrem wybór często pada jednak na Dobro. Sęk w tym, że mechanizmy powodujące podjęcie takiej a nie innej decyzji są skomplikowane i właśnie wiedza o nich pozwala uniknąć Zła. Tylko, że większość woli proste, choćby fałszywe prawdy, ale pozwalające uniknąć myślenia, niż wiedzę, bo ta ostatnia boli. Sączenie fałszów socjologicznych zaczyna się w najwcześniejszej młodości już podczas pierwszych wizyt w kościele -
złe drzewo owoców dobrych rodzić nie może - a potem dochodzą do nich coraz kolejne źródła podobnych mądrości, dzięki którym ludzie nie muszą myśleć, gdyż „wiedzą” co dobre, co złe, co robić i jak żyć, a Zło dzięki temu wiecznie rozkwita. Miasto ślepców ze swym przekazem o nieuchronności zezwierzęcenia wpisuje się pięknie w ten ciąg i pozwala usprawiedliwić złe uczynki. Większość z nas nigdy nie znajdzie się w sytuacji, gdy życie jest tak naprawdę zagrożone, gdyż najczęściej chodzi tylko o zagrożenie jakości życia, ale ten sposób myślenia kiełkuje. W końcu co to za życie bez domu większego niż sąsiada, bez samochodu i wczasów na Kanarach? Potem zaś można się już zeszmacić dla wszystkiego – dla podwyżki, dla pochwały, na koniec z przyzwyczajenia.

Nie tylko grupowa, trudna do przewidzenia, ale i jednostkowa tragedia oślepnięcia przedstawiona przez Saramago wydaje się świadczyć, że niespecjalnie przyłożył się do tematu. Nawet w normalnych warunkach, gdy nagle ociemniały ma dookoła bliskich i innych widzących, na których pomoc może liczyć, odsetek depresji i myśli samobójczych jest niewiarygodnie wysoki. W powieści, w warunkach nieporównanie gorszych, praktycznie tematu nie ma. Autorowi nie chciało się zapytać znajomych czy w necie, jakie były przeżycia po nagłej utracie wzroku?!?


Warto skonfrontować jednego mądralę z drugim i tutaj przychodzi z pomocą nieśmiertelny cytat naszej noblistki**:

 

Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono.

 

Nigdy w historii nie było podobnej sytuacji grupowej ślepoty. Jak więc można mówić o „studium”, „istocie duszy ludzkiej” i innych podobnych bzdurach, skoro widać, że jest to tylko projekcja pewnej wizji, w dodatku bardzo płytkiej i sprzecznej z tym wszystkim, co się zdarzało w podobnych sytuacjach?

Gdyby odbiorcy traktowali tę powieść taką, jaką jest, czyli rzecz o świetnym klimacie, którą czyta się szybko, z przyjemnością i zainteresowaniem, nie byłoby problemu. Niestety, większość chyba uważa, że jak noblista, to musiał napisać coś mądrego, a w tym wypadku jest niestety wręcz odwrotnie, o czym z wielkim żalem Was przestrzegam



Radosław Magiera

DKK Rawa Mazowiecka

woj.łódzkie

* Mgła (The Mist, 2007) film w reż. Franka Darabonta
** Wisława Szymborska

Recenzja książki "Stryjeńska: diabli nadali"

Recenzja książki Angeliki Kuźniak „Stryjeńska. Diabli nadali”

Zofia Stryjeńska pragnęła nade wszystko malować i zdobyć sławę. Wyraziła to najpełniej w modlitwie, którą Angelika Kuźniak przytacza w swej książce, mimo że artystka skreśliła ten zapisek. Przed wyjazdem z Monachium, gdzie Zofia, wtedy jeszcze Lubańska, a właściwie Tadeusz Von Grzymala, bo tylko jako mężczyzna mogła studiować w Akademii Sztuk Pięknych, modli się w pustej kaplicy. Prosi Boga, by odebrał jej wszystko w zamian za „możliwość wypowiedzenia się artystycznego i sławę”.

Czy to pragnienie się spełni? Angelika Kuźniak w reporterskiej książce szuka odpowiedzi na to pytanie. Pokazuje Stryjeńską jako wybitną malarkę, której szczyt powodzenia przypadnie na okres międzywojenny, a dokładnie na rok 1925, gdy w Paryżu na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych I Przemysłu Współczesnego zdobędzie „cztery grands prix, wyróżnienie i Legię Honorową”. Wydawało się wtedy Zofii, że „świat stanął przed nią otworem”, jak zapisuje w swoim pamiętniku.

To on jest głównym tworzywem, w oparciu o który autorka książki tworzy portret kobiety nieprzeciętnej,  żony, którą mąż zamknie dwukrotnie w szpitalu psychiatrycznym, matki, która będzie podejmować próby wychowywania dzieci, malarki wciąż borykającej się z brakiem pieniędzy. Przytaczając duże fragmenty pamiętnika Stryjeńskiej, Kuźniak daje czytelnikowi możliwość poznania skomplikowanej osobowości artystki, ekscentrycznej, nieprzewidywalnej i tajemniczej (okładka książki pokazuje połowę twarzy malarki).

Zwraca uwagę język pamiętnika, cięty i dosadny, barwny i ironiczny z takimi sformułowaniami jak: „diabeł wsiadł na sytuację”, „gruby wpadunek” czy „cholera sakramencka, o ścierwo głupie”. Kiedy syn przyśle matce kawę ziarnistą, pyta, czy ma „z tym do młyna chodzić czy butem tłuc na dywanie”. Kuźniak korzysta też w książce ze wspomnień wnuczki malarki, Martine Sokołowskiej, która swą babkę nazywa „dworcową madonną”, bo osamotniona, w końcowych latach życia szukała towarzystwa na dworcach. Z rodziną łączyły ją dość trudne relacje, choć dzieci starały się jej pomagać, głównie finansowo, bo z „flotą”, jak nazywała pieniądze, wciąż miała problemy.

Autorka nie osądza Stryjeńskiej, nie ocenia jej postępowania. Stara się pokazać jej naturę i niełatwy charakter głównie w oparciu o pamiętnik, jej i ojca, listy, wspomnienia bliskich. Czytelnik ma się zainteresować i zaciekawić malarką, która zmarła w 1976 roku w Szwajcarii, zapomniana w swym kraju, gdzie jednak chętnie korzystano z jej dorobku, nie troszcząc się o jej zgodę.

 Dopiero w 2008 roku Muzeum Narodowe w Krakowie zorganizowało wystawę prac Zofii Stryjeńskiej. W książce też znalazło się trochę reprodukcji jej obrazów i zdjęć. Pozwalają one zobaczyć urodę artystki i piękne barwy jej obrazów, o których entuzjastycznie pisała Irena Krzywicka, wymieniając „czerwień zuchwałą i czerwień zawstydzoną”, „błękity świątobliwe i diabelskie” czy „biel rozżarzoną i bezkompromisową”.

Na pewno warto przeczytać książkę Angeliki Kuźniak, a potem może sięgnąć po niedawno wydany pamiętnik Stryjeńskiej pt. „Chleb prawie że powszedni. Kronika jednego życia”.

 

Statystyki działalności

Wykaz zakupionych ksiażek

Jak założyć lub dołączyć?

KONTAKT

Koordynatorkami wojewódzkimi DKK są:
Danuta Wachulak i Dorota Jankowska
(Dział Metodyki, Analiz i Szkoleń WBP w Łodzi).

tel. 42 663 03 53
42 63 768 35

adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Deklaracja dostępności

2011 WiMBP w Łodzi