Wyszukiwanie:

Logowanie:

Realizatorzy:

Recenzje czytelników klubów DKK

Ślepy Maks

Remigiusz Piotrowski, autor bloga Tropy Historii, przez kilka lat zajmował się dziennikarstwem internetowym związanym m.in. z historią dwudziestego wieku. W wyniku fascynacji Łodzią i jej historią napisał znakomitą książkę „Ślepy Maks. Historia łódzkiego Ala Capone”. Ślepy Maks, czyli Menachem Bornsztajn, to legenda przedwojennego półświatka działającego w Łodzi. Wiele jest na jego temat mitów i trudno dziś ocenić co jest prawdą, ale bez wątpienia jest to postać niezwykle intrygująca. Autor zastanawia się czy Ślepy Maks był jednym z największych gangsterów Drugiej Rzeczpospolitej, mafiosem, ojcem chrzestnym łódzkich Bałut, czy wielką mistyfikacją, błaznem i prostakiem, którego łódzki unterwelt, prasa i ulica wykreowały na władcę północnej części miasta. Jak zaznacza swoją książkę oparł na dokumentach, doniesieniach ówczesnej prasy, relacjach świadków oraz ustaleniach badaczy, by spróbować odcedzić prawdę od miejskiej legendy. Tak ją skonstruował, że czyta się ją jak powieść kryminalną, której fabuła toczy się wokół łódzkiego świata szemranych interesów, wymuszeń i zastraszeń, przy cichej zgodzie policji. W ciągu siedmiu lat za pomocą siły, szantażu, kłamstw i protekcji Ślepy Maks podporządkował sobie dużą część jednego z największych polskich miast. Możliwe to było dzięki temu, że szef policji przymykał oko na wyczyny króla podziemia, oczywiście czerpiąc z tego korzyści. Menachem Bornsztajn przyszedł na świat w zimowy poranek 1890 r. w Łęczycy. Wkrótce jego rodzina przeniosła się do Łodzi. W 1821 r. car Aleksander wydał dekret, na mocy którego Żydzi mieli prawo osiedlać się wyłącznie na Bałutach. I tu zaczęła się edukacja małego Bornsztajna, który straciwszy przedwcześnie ojca posmakował przestępczego życia pod okiem księdza Natana, znanego pasera. To on namaścił chłopaka na przywódcę szajki młodocianych złodziejaszków i nauczył go tajników fachu. Dzięki temu Menachem wyrósł na sprytnego i bezwzględnego przestępcę. Choć był analfabetą, potrafił prowadzić swój interes wykorzystując znajomości z szefem policji i z dziennikarzami. Doceniał rolę prasy i zdawał sobie sprawę, że zdobycie zaufania w tych kręgach przyniesie mu korzyści. W tym czasie prasa była jedynym źródłem informacji. Największym zainteresowaniem cieszyły się bieżące sprawy polityczne, kroniki kryminalne i powieści w odcinkach. Ślepy Maks dbał o swój PR i pilnował, by pisano o nim to, co sam chciał. Remigiusz Piotrowski stworzył nie tylko wciągającą opowieść o przedwojennym łódzkim światku przestępczym wprowadzając dialogi i kreśląc sylwetki bohaterów, których niemal widzimy i słyszymy. Interesująco opisał również Łódź lat 30 XX wieku. Z prowincjonalnego miasteczka jakim była na początku XIX w. stała się w ciągu kolejnych lat prężnie rozwijającym się miastem podzielonym między biedotą a bogatymi kupcami i bankierami. Opis tego miasta jest tak sugestywny, że bez trudu możemy sobie wyobrazić przedwojenną Łódź. Czytanie książki R. Piotrowskiego „Ślepy Maks” to sama przyjemność. Trochę kryminału, trochę historii, znakomicie poprowadzone przez autora nikogo nie znudzi i nie rozczaruje.

Recenzja książki "Zabić drozda"

Recenzja książki Harper Lee „Zabić drozda”

Joan Louise, zwana Skaut i jej brat Jem to dzieci Atticusa Fincha, prawnika w małym miasteczku Maycomb na południu Ameryki. Po śmierci żony wychowuje je sam, pomaga mu Murzynka Calpurnia, traktowana jak członek rodziny. Ta uwaga jest konieczna, akcja powieści toczy się bowiem w latach trzydziestych XX wieku. Murzyni mają  w Maycomb swoją dzielnicę i swój Środkowowschodni Kościół Afrykański Pierwszego Zakupu, zdejmują kapelusze na widok białych dzieci, a do dwunastoletniego chłopca mówią „pan”.

Senną atmosferę Maycomb zburzy proces Toma Robinsona, Murzyna oskarżonego o zgwałcenie białej dziewczyny, Mayelli Ewell. Jego obrońcą zostanie Atticus Finch.

O zdarzeniach poprzedzających proces, o jego przebiegu i dalszych wypadkach opowiada Skaut. To tę ośmioletnią dziewczynkę uczyniła Harper Lee narratorem. Z jej perspektywy poznajemy kolejne fakty z życia rodziny Finchów i innych mieszkańców prowincjonalnego miasteczka. Skaut wprowadza czytelnika w mroczne tajemnice posesji Radleyów i pobliskiego starego dębu kryjącego niespodzianki w swej dziupli.

Mała Skaut i jej starszy o cztery lata brat Jem to niezwykle sympatyczna, rezolutna i inteligentna para dzieciaków. Aż chciałoby się takie mieć, jak zauważyła jedna z naszych klubowiczek. Niby broją, zwłaszcza gdy na okres wakacji dołącza do nich Dill, krewny panny Racheli Haverfort, ale jakoś tak niewinnie i nieszkodliwie. Są w swobodnych relacjach z ojcem, któremu często, ku oburzeniu m.in. pani Dubose, mówią po imieniu.

Jednak Atticus doskonale się z nimi dogaduje, wiele prawd życiowych i moralnych przekazuje im właśnie dzięki swobodnym rozmowom, wyjaśniania różne trudne kwestie. Traktuje je po partnersku i przede wszystkim sam jest przykładem, jak w życiu należy postępować. Trzeba przyznać, że jest to postać zasadniczo bez skazy, człowiek poważany przez znaczną część mieszkańców Maycomb. Panna Maudie określa jako tego, „który urodził się po to, żeby wykonać za ludzi najtrudniejszą robotę”.

Harper Lee, budując sylwetki swoich bohaterów, często posługuje się jasnymi i ciemnymi  barwami, i wcale nie chodzi tu o kolor skóry. Oprócz Atticusa Fincha taką świetlaną postacią jest Calpurnia czy Tom Robinson. Zły do szpiku kości jest Bob Ewell i jego córka Mayella, choć ją cechuje chyba głównie głupota.

Trudno darzyć sympatią panią Dubose czy ciotkę Alexandrę, burzącą spokój rodziny Finchów, choć do świata Maycomb, jak zauważa Skaut, pasuje ona „jak dłoń do rękawiczki”, nie pasuje jednak do świata Skaut i Jema.

Rodzeństwo Finchów ma pewne problemy w zrozumieniu otaczającego ich świata i ludzi. Skaut mówi: „istnieje tylko jedna odmiana ludzi. Ludzie”. Jem zaś wyznaje, że rozumie powody, dla których Boo Radley od tylu lat nie wychodzi z domu. Po prostu „chce tam zostać”.

Harper Lee swą jedyną powieść z 1960 roku poświęciła głównie  tematyce rasizmu, tolerancji, miłości i współczucia. Może jej wizja małomiasteczkowego świata jest dość schematyczna, a obraz rodziny Finchów nieco „cukierkowy”, całość  zaś „trąci trochę myszką”, jednak jest to piękna i warta poznania powieść. Jej obraz można sobie uzupełnić filmem z 1962 roku z Gregory Peckiem w roli głównej.

Napisałam, że to jedyna powieść Harper Lee, a tymczasem wiadomo już, że „nieoczekiwanie” odnalazła się jej pierwsza niewydana powieść opowiadająca dalsze dzieje bohaterów „Zabić drozda”. Już 4 listopada będziemy mogli ją poznać. Czy „Idź, postaw wartownika” sprosta poprzedniczce? Zobaczymy. Zatem trzeba koniecznie przeczytać „Zabić drozda”, by móc porównać, no i dowiedzieć się, co zdarzyło się później w Maycomb w stanie Alabama.

 

Wiesława Kruszek

DKK przy PBP w Sieradzu

„Ciemno, prawie noc” Joanna Bator DKK Rawa Maz.

Joanna Bator
„Ciemno, prawie noc”
Chyba każdy książkolub, czyli lubiący czytać, nie mylić z lubiącymi posiadać książki, po pewnym czasie dorabia się własnego algorytmu, według którego dobiera sobie lektury. Jedni polują na literaturę ambitną, drudzy na nowości, trzeci mają swój ulubiony gatunek, a jeszcze inni kierują się odmiennymi, sobie tylko wiadomymi, a często i nieuświadomionymi upodobaniami. To niestety ogranicza, a trudno się wyrwać z okowów własnych preferencji. Tym bardziej, jeśli kolejne próby sięgnięcia po coś nowego kończą się zawodem. Dyskusyjny Klub Książki jest świetnym lekiem na to swoiste czytelnicze skostnienie. Raz w miesiącu klubowicze są zmuszeni przeczytać wybraną przez ich oddział lekturę, często taką, po którą nie tylko sami by nie sięgnęli, ale nawet by jej nie tknęli, gdyby dostali w prezencie. To jedna z wielu zalet klubów dyskusyjnych, w których spotykają się żywi ludzie.
Lekturą stycznia 2015 roku w Rawskim DKK była powieść Joanny Bator Ciemno, prawie noc. Nie powiem, żebym się do tej książki palił. Wiedziałem, że autorka znana i nagradzana, ale już tak to u nas bywa, że nie zawsze co polskie i wychwalane, to od razu dobre. No, ale w końcu wziąłem do ręki to dość opasłe tomisko, ponad pół tysiąca stron bez ilustracji, i się zaczęło.

Początek nie był zachwycający. Narrator pierwszoosobowy, tożsamy z reporterką Alicją Tabor, która jest główną bohaterką powieści, sugeruje iż jej przemyślenia, a zwłaszcza wrażenia i sposób widzenia świata, są skojarzone z prezentowanymi przez autorkę. W tym świetle budził mój sprzeciw sposób, w jaki odmalowano realia robotniczego Wałbrzycha, w którym akcję opowieści umiejscowiono, klimat w jakim odmalowano choćby podmiejskie pociągi pracownicze i ludzi nimi podróżujących, które ja pamiętam zupełnie inaczej. Nie spodobało mi się również, iż autorka zbytnio generalizuje i powiela pewne schematy nadając im status prawd ostatecznych. Jednocześnie jednak już od pierwszych stron było w tej lekturze coś, co wskazywało, że nawet gdyby nie była obowiązkową pozycją w menu DKK, i tak czytałbym dalej.

Konstrukcja intrygi wydaje się w swych zarysach prosta i nieco szablonowa; na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie, iż nie rokuje na nic interesującego. W Wałbrzychu zaczynają ginąć dzieci i to jest głównym powodem przyjazdu do miasta Alicji, zamierzającej napisać reportaż na ten temat, a w nieśmiałych marzeniach, przy okazji, rozwiązać tę zagadkę. Okazuje się jednak, że to tylko szkic, który pisarka wypełnia wielowątkową, mistrzowsko wręcz skomponowaną fabułą, w której każdy element ma swe miejsce i cel.

Mocną stroną całości jest mroczny klimat, przypominający wstępne części najlepszych horrorów, na szczęście bez infantylnych potworów i nadprzyrodzonych emanacji. Staje się on perspektywą podkreślającą napięcie społeczne związane z zaginięciami dzieci na które nakładają się bezrobocie i jego następstwa, napięcia religijne i obyczajowe oraz tendencje rasistowskie.

Umiejętnie wpleciony w dzisiejszą historię wątek tajemniczej przeszłości zamku Książ i legendy o zaginionych perłach jego ostatniej właścicielki, księżnej Daisy* oraz poszukiwań legendarnego skarbu sprawiają, iż teraźniejszość staje się tylko momentem oddzielającym przeszłość od przyszłości i nadaje przeszłości kluczową rolę w kształtowaniu tego, co ma nadejść.

Liczne są elementy powieści gotyckiej, momentami bliższej powieści historycznej, momentami z rysami terror nowel. Splecione są w mistrzowsko dopasowanych proporcjach ze współczesnym wątkiem kryminalnym. Ważną rolę odgrywa także historyczne oraz teraźniejsze celnie ukazane tło społeczne, całość zaś daje oryginalną i niepowtarzalną atmosferę, jakiej próżno szukać u innych autorów.

Powieść podejmuje ważkie problemy moralne. Walka dobra ze złem, pytanie o przyczyny zła, o następstwa zła doznanego lub wyrządzonego w przeszłości. Bardzo ciekawym i udanym zabiegiem jest wprowadzenie kotojadów jako konkretyzacji zła wnikającego w ludzkie serca i zatruwającego ludzkie dusze. Jednak po pierwsze nie wszystkie złe i przerażające rzeczy, jakich czytelnik jest świadkiem, są spowodowane przez kotojady, jak choćby otoczka religijnego szaleństwa, które dotyka miasto, co burzy zależność między kotojadami a złem. Po drugie, co znacznie ważniejsze, wprowadzenie kotojadów, choć stoi w opozycji do tradycyjnego zachodnio-chrześcijańskiego pojmowania przyczyn zła, bazującego na infantylnym pojmowaniu wolnej woli oraz wolności wyboru, którym nauka już dawno zaprzeczyła, to jednocześnie powiela ten sam błędny sposób pojmowania świata i utrwala wrażenie, że zło to coś zewnętrznego. Zło to coś, co przynoszą źli ludzie, złe czasy i złe miejsca. A to bardzo szkodliwe przekonanie pozwalające dobrym ludziom czynić zło w przekonaniu, że dalej pozostaną dobrymi. Przekonanie, które pozwala się plenić złu pod płaszczykiem przekonania o naszej prawości.

Książka w odbiorze jest o tyle łatwa, iż czyta się ją dość szybko, jest niewątpliwie wciągająca i naprawdę warsztatowo wyjątkowo dobrze napisana. Pomysł ze zlepkami słownymi na oddanie mamrotania dewotek i innych nawiedzonych jest zabiegiem niezwykle interesującym. Jednocześnie jednak jej przesłanie nie jest jasne i niewyrobionego czytelnika może sprowadzić na manowce, utwierdzając szkodliwe stereotypy i przekonania z takich dziedzin jak psychologia społeczna czy socjologia lub etyka. Nie polecałbym więc tej powieści młodemu czytelnikowi ani komuś szukającemu tylko i wyłącznie rozrywki. To zdecydowanie pozycja dla kogoś, kto pragnie impulsu do licznych poważnych refleksji i przemyśleń, nie tylko wprost, ale i przez negację tego, co przeczyta. Powieść bardzo interesująca i warta polecenia, ale niestety nie dla każdego


Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie


* Księżna Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, ur. jako Mary Theresa Olivia Cornwallis-West, nazywana Daisy lub Sisi (ur. 28 czerwca 1873 w Ruthin, zm. 29 czerwca 1943 w Wałbrzychu)



„Śpiewaj ogrody" Paweł Huelle DKK Rawa Maz.

Paweł Huelle
„Śpiewaj ogrody"

Książka śpiewaj ogrody pawła huelle była lekturą przewidzianą na luty 2015 roku w moim, czyli rawskim, oddziale DKK*. I dobrze, gdyż sam bym po nią nie sięgnął. Odrzucało mnie pisanie małą literą tytułu i nazwiska oraz imienia pisarza. To dla mnie sztuczny i niesmaczny chwyt marketingowy, w dodatku chybiony, ale skoro taka maniera się autorowi podoba, pozwolę sobie zawsze tak jego godność odtąd zapisywać. Szata graficzna też nie w moich klimatach, podobnie jak kanon prezentowanej na okładce urody. Skoro jednak lektura obowiązkowa, to trzeba przeczytać.
Po nie najlepszym wrażeniu, jakie wywarła na mnie okładka, zaraz na pierwszych stronach ubodło mnie złe tłumaczenie z kaszubskiego i nie rozszyfrowane skróty. Nie odebrałem tego jako braku kompetencji autora, raczej jako niechlujność i lekceważenie czytelnika. Potem było już nieco lepiej.
Śpiewaj ogrody to dość luźna opowieść w kanonie narracji pierwszoosobowej napisana w formie wspomnień młodego chłopca, Polaka. Narrator jest tylko rejestratorem oraz przekaźnikiem tego co widzi i słyszy. Żadną miarą nie jest on głównym bohaterem powieści. Wiodących postaci jest kilka – Greta, Niemka, która pozostała w Polsce po przyłączeniu Gdańska do macierzy, jej mąż zafiskowany na punkcie zaginionej opery Wagnera, woźnica Bieszke wprowadzający wątek historii narodowości kaszubskiej w trudnych czasach po- i wojennych. Głównych elementów fabuły też jest kilka, od muzyki, szczególnie Wagnerowskiej, przez narodowe perypetie przedstawicieli różnych nacji w czasach przed, po i w trakcie II Wojny Światowej, aż po seryjne zabójstwa na tle seksualnym. No właśnie.
Zwykle wielowątkowość uznaję za zaletę, ale tylko wtedy, gdy wynika ona logicznie z innych aspektów dzieła literackiego i tworzy spójną całość z innymi elementami. Tym razem jednak tak nie jest. Choć postacie są zarysowane przekonująco i z prawdziwym kunsztem, to niektóre z nich sprawiają wrażenie wzbogacania powieści na siłę, niczym po lekturze poradnika typu „jak stworzyć bestseller w pięć minut”. Szczególnie postać i perypetie francuskiego seryjnego mordercy, które byłyby dobrym materiałem na samodzielną powieść, są wyraźnym dysonansem w porównaniu do reszty książki o zdecydowanie innym charakterze.
Dla niektórych głównym wątkiem, który zabiera niezwykle wiele miejsca i przesłania świetną warstwę historyczno-obyczajową oraz urokliwy, miejscami dramatyczny, miejscami nostalgiczny klimat gdańskich wspomnień, jest muzyka Wagnera i proces tworzenia. Niestety, w mojej ocenie tutaj właśnie autor poległ na całej linii. Epatuje czytelnika technikaliami mającymi sugerować wielką wiedzą muzyczną, na co wielu daje się złapać, choć dociekliwi mogą to wszystko wyczytać w Internecie. Wystarczy jednak porównać wersję w wykonaniu huelle, drętwą i suchą, prawdopodobnie kompletnie niestrawną dla czytelnika niesiedzącego w temacie, z wizją malarskiego procesu twórczego, który ukazał Stephen King w swej powieści Ręka mistrza, wręcz porywającą nawet odbiorcę, który dotąd miał co najwyżej blade pojęcie o malarstwie, by zobaczyć przepaść między tym, co huelle stworzył, a tym, czego byśmy oczekiwali.
Śpiewaj ogrody ma aspirację do Wielkiej Literatury. Szkoda, że nie bardzo uzasadnione. Taki styl:

Kula trafiła w łydkę mego ojca.
za moich czasów był powodem do śmiechu nawet przy ocenianiu prac uczniów późnych klas szkoły podstawowej i nigdy się nie dam przekonać, że można wybaczyć podobne wpadki profesjonaliście, który ma w dodatku do pomocy cały zespół ludzi współtworzących finalny produkt – wydaną książkę.
Gdyby – to słowo często się przejawia, gdy analizuję me wrażenia po skończonej lekturze śpiewaj ogrody. Gdyby autor się ograniczył do klasycznej powieści historyczno-obyczajowej, może nie miałby ułatwionej akcji marketingowej, ale w dłuższym okresie czasu powieść pewnie lepiej by się obroniła w rankingu wartościowych pozycji. Gdyby odważył się na bardziej wnikliwe obserwacje społeczne i socjologiczne z okresów wielkich przemian, zamiast podłączać się pod etos górników i stoczniowców, pod stereotypy i antykomunistyczną propagandę, może zdołałby stworzyć coś wartościowego dla przyszłych pokoleń. Gdyby...
A wielka szkoda, gdyż rzecz jest do przeczytania, nawet do miłego przeczytania. Uważny czytelnik znajdzie obok myśli trywialnych i płytkich haseł również dociekliwe uwagi i głębokie refleksje, ale ta konieczność oddzielania ziarna od plew...
Jak ktoś gdzieś kiedyś powiedział lub napisał, nie pamiętam kto i gdzie, ale bardzo mi się to spodobało, zabrakło też klucza, którym jest umiejętne przetworzenie elementów własnej rzeczywistości na obraz jednostkowy i uniwersalny zarazem. Wszystko się rozmyło, pogubiło. Obraz utracił ostrość, a refleksje jednoznaczność i prawość. W dążeniu do stworzenia hitu wydawniczego przepadła szansa na eksportowalność, na książkę, która pokaże innym narodom polskie widzenie świata w skomplikowanych momentach historii. Bardzo tego żałuję


Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie



„Zero, zero, zero” Robera Saviano DKK Rawa Maz.

Roberto Saviano
Zero zero zero. Jak kokaina rządzi światem

Lekturą marca 2015 w rawskim DKK* była książka Zero zero zero Roberta Saviano. Jakiś czas temu na klubowym warsztacie gościł prześwietny dokument utrzymany w oryginalnej formie świadectwa, czyli osławiona Gomorra tego autora, więc obiecywałem sobie i tym razem prawdziwą ucztę czytelniczą.

Już od pierwszych stron miałem wrażenie, że to nie ten sam autor. O ile Gomorra wciągała, wręcz zniewalała czytelnika, i pomimo dużej ilości faktów czytało się ją szybko, to przy Zero zero czytelnik co chwilę się zacina. Pod względem stylistycznym Gomorra nie aspirowała do literatury wysokich lotów, ale też nie prowokowała do krytycznych uwag w tym względzie. Wszystko było podporządkowane głównemu celowi, czyli przesłaniu, które niosła, i wypadło to bardzo profesjonalnie. Tym razem mamy do czynienia z jakimiś ciągotkami ku barokowym wręcz językowym zdobieniom, niestety nie tylko że niezbyt z reguły udanym, to miejscami wręcz tak żałosnym, iż trudno dociec co artysta miał na myśli. Momentami mamy nawet do czynienia z fragmentami godnymi humoru zeszytów, a w innych to zwykły bełkot. Czy to Saviano tak się odmienił, czy też zasługa innego tłumacza? Nie potrafię rozstrzygnąć. Na szczęście tragicznie jest tylko momentami.

Gomorra, porównania nasuwają się same z siebie, miała wyraźną główną tezę – nowoczesna mafia rodem z Neapolu, której idea ogarnia powoli cały świat, to nie hierarchiczna i skodyfikowana organizacja à la don Corleone, ale luźna sieć doraźnych, przenikających się biznesów różnego kalibru, w której jedynym kryterium jest zysk. Zysk, który jest ostatecznym miernikiem, gdy trzeba uzasadnieniem, gdy trzeba rozgrzeszeniem. Zysk, który sprawia, że z nielegalnymi biznesami łączą się legalne, a mafia niczym nieoperacyjny rak przerasta rynek, gospodarkę, politykę i struktury państwa. I tu dochodzimy do głównego zarzutu wobec Zero zero, przy którym wpadki stylistyczne są mało ważne. Główne przesłanie, które w Gomorze było czytelne i jasne, tym razem ucieka, rozmydla się, trzeba go naprawdę usilnie się doszukiwać, co wcale nie jest łatwe.
W omawianej książce Saviano ukazuje nam potęgę narkobiznesu, która ucieka świadomości większości ludzi, rządów i społeczeństw oraz zagrożenia, które wynikają z ciągłego wzrostu tej branży. Jedynej, która nie obawia się kryzysów, dewaluacji, wojen i zmian prawnych. Opisuje nam historię, która do tego doprowadziła, a więc dzieje karteli z Ameryki Południowej, jak również rolę Stanów, które nie zawsze były ikoną antynarkotykowej krucjaty. Z natury rzeczy książka pełna jest więc przykładów bestialstwa i okrucieństwa szokującego większość czytelników. To przykuwa uwagę jednych odbiorcóww, a blokuje percepcję innych. I rzeczy ważne uciekają.
Wydawać by się mogło, że Zero jest zaprzeczeniem tez Gomorry – narkobiznes, zwłaszcza na wysokich szczeblach, to klasyczna mafia o wyraźnych strukturach i podziale władzy. Niełatwo zauważyć, że to dotyczy tylko pionu od producenta to dystrybutora. Cała reszta, reszta tylko z nazwy, bo w rzeczywistości równie niezbędna jak sam towar, to już schemat luźnych biznesów, najczęściej zalegalizowanych, mających na celu pranie pieniędzy a także wykonywanie innych zadań, bez których całość funkcjonować by nie mogła. Tutaj widzimy już rzeczywistość znaną z Gomorry – uczciwych przedsiębiorców, sędziów, urzędników i bankierów, którym w razie wpadki nawet nie można zarzucić udziału w zorganizowanej przestępczości, gdyż jedynie doraźnie ulegli złu. A jednak bez ich pomocy to zło istnieć by nie mogło. To jednak jakoś ucieka pod natłokiem opowieści o narcos.

Brak struktury, która prowadziłaby czytelnika i porządkowała książkę oraz nadawała jej wymowę jest wielkim niedostatkiem, który sprawia, iż prawie niczym nie różni się ona od zbioru mniej lub bardziej luźno połączonych ze sobą notatek prasowych wrzuconych do pudełka z nadzieją, że czytelnik sam wyciągnie z nich wnioski. Książka przypomina kogoś, kto z chęci podania rozmówcy wszelkich możliwych dowodów jednocześnie zaprzepaszcza szansę na to, by wyartykułować to, co chce nimi udowodnić, gdyż przytłoczony masą faktów odbiorca nie jest już w stanie ogarnąć ich wymowy.
A jaka jest wymowa Zero zero zero? Zasadniczo taka, że po epokach złota i korzeni, ropy i innych, nastała epoka kokainy i syntetycznych narkotyków. To rynek, który odgrywa z każdym rokiem większą rolę w światowej, a zwłaszcza zachodniej gospodarce, który może decydować o wyjściu, lub nie, obronną ręką z kryzysu, który powoduje erozję podstaw demokracji i państwowości, przez co w konsekwencji może być większym zagrożeniem dla naszego świata takiego, jakim go znamy, niż islam czy hegemonistyczne dążenia Rosji albo Chin.
Pomimo więc wszystkich swych wad, jest nowa książka Roberta Saviano niezwykle wartościowa. Porusza tematykę raczej pomijaną w dzisiejszych mediach, a mogącą w niedalekiej przyszłości stać się jednym z najważniejszych problemów Zachodu. Szkoda, że Saviano ledwo to zasygnalizował na samym końcu, tak lekko, że większość zmęczonych czytelników w ogóle tej puenty nie zauważa.
Narkotyki są w biznesowym sensie jak alkohol. Do czego prowadzi prohibicja Stany Zjednoczone już przerabiały. Szkoda tylko, że nikt nie wyciąga z tej nauczki wniosków. Prawie wszystkie państwa, za nielicznymi wyjątkami, prowadzą z góry przegraną wojnę próbując walczyć z nielegalnym rynkiem narkotyków. Stany odstąpiły od prohibicji zanim mafia stała się silniejsza niż samo państwo. Pytanie, które mi się nasuwa, to czy ten moment już nie minął, jeśli chodzi o narkotyki? Czy aby same lobby przemysłu narkotykowego nie jest zainteresowane w utrzymaniu jego nielegalności? To powoduje straty i zagrożenie, ale zarazem zapewnia stopę zysku, której nie oferuje żaden inny produkt ani żaden inny biznes na świecie.
Dlaczego taki tytuł książki? Niektórzy wiedzą, ale tym, którzy nie, nie zdradzę. Niech doczytają sami.
Zero zero zero jako gotowe opracowanie, jako kompletny i skończony dokument, wypada bardzo słabo. Ta książka nie jest też dla smakoszy z aspiracjami do delektowania się Wielką Literaturą Piękną ani nie poprawi nikomu samopoczucia. Jednak jako kopalnia faktów oraz interesujących ciekawostek i materiału do przemyśleń, jako zbiór pytań domagających się odpowiedzi i dylematów moralnych do rozstrzygnięcia, jest pozycją niezwykle wartościową i absolutnie wartą poznania dla wszystkich, którzy lubią wiedzieć i rozumieć, więc polecam ją każdemu gorąco


Radosław Magiera

„Cmentarz w Pradze” Umberto Eco DKK Rawa Maz.

Umberto Eco
Cmentarz w Pradze
Niektórzy powiedzą, iż wstyd się przyznać, że dotąd moje kontakty z twórczością Umberto Eco ograniczały się od kilkukrotnego obejrzenia głośnej ekranizacji Imienia Róży, ale ja do wstydliwych nie należę. Jakoś nie było mi z powieściami Eco po drodze, ale dzięki mojemu klubowi DKK zmieniło się to, gdyż lekturą kwietnia 2015 był w nim Cmentarz w Pradze.

Wydanie, które trafiło w me ręce, w solidnej twardej okładce i z klimatyczną grafiką na obwolucie, sugerowało interesującą zawartość na niebanalnym poziomie. Z drugiej strony, postać widniejąca na froncie kojarzyła mi się z kanonem płaszcza i szpady, za którym zbytnio nie przepadam, a tytuł kompletnie nie brzmiał dla mnie intrygująco. Nie wiedząc więc, czego się w gruncie rzeczy spodziewać, rozpocząłem lekturę.


Protagonistą powieści jest Simonini, syn Francuzki i zafascynowanego Garibaldim Włocha o demokratycznych zapatrywaniach. Wychowuje się jednak pod przemożnym wpływem dziadka, fanatycznego antysemity i konserwatysty. Zrządzenia losu sprawiają, że zostaje fałszerzem, w czym okazuje się prawdziwym geniuszem, a z czasem równie utalentowanym prowokatorem i zabójcą. Pracuje dla każdego, kto płaci, kto dobrze płaci. Opowieść o perypetiach jego żywota, przypadającego na burzliwy wiek XIX, ukazuje nam tak znane i dramatyczne wydarzenia jak walki o zjednoczenie Włoch czy rewolucyjne wrzenie we Francji. Pojawiają się głośne wątki tamtych czasów, choćby Afera Dreyfusa czy powstanie Protokołów Mędrców Syjonu. Osoba głównego bohatera jest jedyną fikcyjną z mnóstwa znaczących postaci, którymi Umberto Eco zaludnił karty powieści. Fabuła jest niezwykle mocno oparta w faktach historycznych, a luki między nimi wypełnione zostały fikcją literacką z takim kunsztem, że bez natężonej uwagi i konkretnej wiedzy niełatwo wytyczyć granicę między nimi. No właśnie. Wszystko to brzmi pięknie, ale jak się to czyta?

Warsztat pisarski na poziomie mistrzowskim i nie można mu niczego zarzucić. No – właściwie zawsze można każdemu coś zarzucić. W tym wypadku dość często podnosi się wulgaryzmy. Ja jednak uważam, że te akurat zarzuty są wyraźnie infantylne, podobnie jak powieści wojenne, opowieści o piratach, czy innych podobnych wydarzeniach i środowiskach, w których bohaterowie posługują się „językiem literackim” i używają słów, których naprawdę nawet by nie zrozumieli. Wulgarni ludzie i ludzie w określonych okolicznościach używają wulgarnego języka. Sam jednak miałem zastrzeżenia, choćby wobec męczących szczegółowością detali kulinarnych czy zajmującego ponad pół strony wymieniania oficjalnych tytułów wielkiego mistrza loży masońskiej. Na szczęście zaletą rozmów o książce z żywymi ludźmi jest luźniejsza i szybsza wymiana wrażeń, niż choćby za pośrednictwem Internetu, więc porównując swoje myśli z odczuciami innych, dla których te tasiemcowe niuanse kulinarne były zaletą, doszedłem do sedna.

Cmentarz w Pradze jest lekturą niezwykle wymagającą. Nie nadaje się na propozycję dla odbiorcy dopiero rozpoczynającego swoje spotkanie z czytelnictwem, ale nawet od wyrobionego książko luba żąda, by poświęcić się tylko jej. Nie czytać jej z doskoku, czy drugim okiem oglądając telewizję. Bogactwo szczegółów w każdym aspekcie wymaga, by przeskoczyć ponad ograniczeniami własnych zainteresowań i w pełni smakować wszystkie aspekty tej złożonej literackiej konstrukcji. Ja za pierwszym razem podszedłem do niej zbyt lekko, doceniłem więc to, co mnie pasjonuje samo z siebie, czyli wątki psychologiczne i socjologiczne, historyczne i polityczne, a nużyły mnie obce moim fascynacjom niuanse sztuki kulinarnej. Tymczasem wszystko w budowie tej powieści ma swoje miejsce, co łatwo zrozumieć próbując sobie ją wyobrazić bez któregoś elementu.

Nie jest na pewno dzieło Umberto Eco powieścią przygodową, choć żywot protagonisty zawiera tyle dramatycznych wydarzeń, że na taką by wystarczyło. Szczególna konwencja w jakiej książkę napisano, a której idei tutaj nie zdradzę, wyraźnie wskazuje, że nie o afery czy sensacje w niej chodzi. Nawet nie o to, by była to powieść historyczna, choć jest nią niewątpliwie.

O czym więc jest, lub też czym jest? W moim odczuciu jest przesłaniem i przestrogą. Przede wszystkim przestrogą przed siłą, uniwersalnością i użytecznością nienawiści. Głównego bohatera najczęściej definiuje się jako antysemitę. Ale on nie jest antysemitą; on nienawidzi wszystkich. Zwróćmy uwagę, jak definiuje znienawidzonego Żyda. Opisując go używa porównań z innymi narodami wyraźnie ukazujących, że nimi też pogardza. Nienawidzi też masonów i jezuitów, i Bóg wie kogo jeszcze. Inna sprawa, że w życiu też tak często bywa – antysemita, ksenofob lub inny -fob, jest zwykle nosicielem jeszcze wielu innych odmian nieuzasadnionej, uogólnionej wrogości. Taka bezmyślna, ideowa nienawiść nie do konkretnego człowieka, ale do zdehumanizowanej etykiety, jest świetnym narzędziem i jest bardziej zaraźliwa niż broń biologiczna. Tutaj pojawia się profesja Simoniniego, czyli fałszerstwo i prowokacja. Na hasło „teoria spiskowa” reagujemy niczym na ostrzeżenie, że ktoś jest niespełna rozumu. Tymczasem często mianem teorii spiskowych określa się wydarzenia lub elementy wydarzeń, które faktycznie miały miejsce, co odbiera siłę nauczce, jaką wiedza o nich powinna nieść. Z drugiej strony, elementem prawdziwych spisków było często tworzenie owych teorii spiskowych jako specyficznych narzędzi polityki, władzy i socjologii, jak choćby wspomniane już Protokoły Mędrców Syjonu. Mam wrażenie, że wielu czytelnikom, szczególnie w Polsce, ucieka puenta w postaci stwierdzenia zawartego w zakończeniu książki:

Powiedzmy sobie otwarcie: Simonini jeszcze obraca się wśród nas.

Wolimy myśleć, że prowokatorzy gotowi na żądanie wywołać każdą masakrę i fałszerze gotowi sfałszować każde świadectwo byli tylko w XIX wieku i przymykamy oczy na to, że od Powstania Warszawskiego rozpoczętego sfałszowanym meldunkiem* do inwazji USA na Irak rozpoczętej od sfałszowanych danych o posiadaniu przezeń broni masowego rażenia, wciąż mamy dowody na to, że Simonini jest wśród nas i, podobnie jak w powieści, nigdy nie odpowiada za swe zbrodnie.

Jest również Cmentarz w Pradze ostrzeżeniem przed patriotyzmem jako wdzięcznym narzędziem do szerzenia nienawiści, bez którego nie można sobie wyobrazić nowożytnych wojen; wojen narodów, a nie władców. Nie chodzi tutaj o patriotyzm objawiający się w gotowości do pozytywnej pracy na rzecz własnego kraju czy narodu, a o znacznie powszechniejsze użycie tego słowa, czyli gotowość do zabijania i dania się zabić w imię interesów tych, którzy patriotyzm uważają za takie właśnie narzędzie władzy:

...patriotyzm to ostatnie schronienie łajdaków; ludzie bez zasad moralnych owijają się zwykle sztandarem, a bękarty powołują się zawsze na czystość swojej rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo biedaków, a poczucie tożsamości oparte jest na nienawiści - na nienawiści wobec tych, którzy są inni. Należy podsycać nienawiść, jest cnotą obywatelską. Wróg to przyjaciel ludów. Potrzeba zawsze kogoś, kogo się nienawidzi, aby dzięki temu uzasadnić własną nędzę.

Oczywiście jest w tej książce wiele jeszcze innych aspektów, które zmuszają do myślenia, zachęcają do poszerzenia własnej wiedzy (już poza tą lekturą), do krytycznego i racjonalnego myślenia o rzeczach, które aż nazbyt często przyjmujemy na wiarę.

Nie zachęcam do tej lektury nikogo, który nie przeczytał w życiu przynajmniej stu książek (nie licząc podręczników) i kto nie jest gotowy przez pewien czas poświęcić się tylko i wyłącznie jej; bez telewizora czy radia w tle, bez zbyt długich przerw czy innych lektur w międzyczasie. Pozostałym polecam absolutnie szczerze i gorąco.


Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

* meldunek pułkownika Antoniego Chruściela o rozpoczęciu walk oddziałów sowieckich na Pradze

„Bracia z Vestland” Jana Guillou DKK Rawa Maz.

Jan Guillou
Bracia z Vestland
Chyba nie jestem typem fana. Chyba nie potrafię się w nikogo ani w nic zapatrzeć do końca i bezkrytycznie. Na pewno jednak Jan Guillou, najprawdopodobniej najpopularniejszy pisarz szwedzki, jest od dawna moim ulubionym autorem, choć w naszym kraju nie od razu zdobył poczytność. Cykl książek o szwedzkim super agencie Carlu Hamiltonie rozpoczynający się powieścią Coq Rouge od razu podbił me serce i tak już pozostało – wszystkie u nas wydane odsłony tej serii uważam za niezwykle udane. Gdy Guillou zmienił totalnie profil swej twórczości wydając czteropowieściowy cykl Krzyżowcy, byłem w szoku, gdyż pomimo diametralnej zmiany czasu, w którym osadził nowe powieści, i oryginalnych, odpowiednich do nich rysów psychologicznych postaci, jednym słowem totalnie nowego pola do popisu, podbił mnie ponownie. Krzyżowcy trafili na półkę z ulubionymi książkami obok wyczynów hrabiego Hamiltona i niezwykle oryginalnej powieści Zło.

Gdy dowiedziałem się, że Jan Guillou w najnowszej powieści Bracia z Vestland znów podjął wyzwanie, jakim niewątpliwie jest kolejna zmiana epoki, w której osadza się utwór literacki, byłem pełen niepewności, czy i tym razem podoła. Tak więc, gdy tylko egzemplarz Braci, pierwszej powieści składającej się na trylogię Złoty wiek, wpadł w moje ręce, zabrałem się do lektury, by jak najprędzej rozstrzygnąć co było uzasadnione - obawy czy nadzieja.
Książka w wersji z twardą okładka oraz szytym grzbietem prezentuje się bardzo solidnie i można liczyć na to, że będzie długo służyć. Wewnątrz brak jakichkolwiek ilustracji, co moim zdaniem jest zaletą przy lekturze odwołującej się do wyobraźni czytelnika. Szata graficzna okładki nawiązuje zarówno do polskiego tytułu, jak i oryginalnej wersji językowej (Brobyggarna czyli Remont mostów – za automatycznym tłumaczem Google). Symptomatyczne jest, iż nasi rodzimi marketingowcy uznali, że tytuł wiążący się z mostami i remontami w naszym kraju nie będzie chwytliwy, najprawdopodobniej całkiem słusznie zresztą, w Szwecji zaś nie przeszkodził w zajęciu pierwszych miejsc na listach popularności. Daje do myślenia.
Szkoda, że w pierwszym wydaniu znalazło się kilka literówek i innych błędów, najzupełniej niepotrzebnie trochę psujących lekturę, nawet takich, których na chochlika drukarskiego zrzucić nie można, jak choćby pomylenie menażki z manierką. Muszę też wspomnieć o jakiejś mętności stylu, która mnie zastanawiała w pierwszych rozdziałach książki, a za którą, jak przypuszczam, ponosi winę któryś z tłumaczy. Proza Guillou zawsze charakteryzowała się wyjątkową jasnością, klarownością i jednoznacznością, a tu takie coś. Na szczęście ten niewielki dyskomfort mija w trakcie dalszej lektury – styl wyraźnie się poprawia. Szkoda jeszcze, że w książce, o pokaźnej przecież objętości, nie znalazło się miejsce na tłumaczenie obcojęzycznych wstawek czy coś tak banalnego, ale jednak przydatnego, jak spis treści.
Uwielbiam klimaty skandynawskich sag takich jak niegdyś wielce popularny Rudy Orm. Nawet Krystyna córka Lavransa urzekła mnie, choć kilka razy przy niej usnąłem. Guillou wielce mnie zachwycił Krzyżowcami, w których cudownie ożenił klimat rodem z legend o Wikingach z opowieścią o powstaniu państwa szwedzkiego. Tym razem, w Braciach z Vestland, zafundował nam sagę o biednej rodzinie norweskich rybaków, którą okrutne morze nagle pozbawia głowy, czyli ojca i żywiciela. Saga ta jednak nie rozpoczyna się w zamierzchłych czasach, a… Na początku wieku XX! Co najdziwniejsze, jakoś w te całkiem nowożytne przecież czasy udało się wpleść to coś, co stanowi o specyfice opowiadań o skandynawskich herosach. Jak się potoczą losy trójki młodych chłopców półsierot i ich matki nie będę oczywiście zdradzał. Powiem tylko, że poznamy wymagające wielkiego hartu ciała i ducha warunki budowy pierwszych kolei w Afryce i mroźnej Norwegii. Zobaczymy jak wyglądały realia świata przed I wojną światową w oczach Skandynawów z północy, jak funkcjonowało społeczeństwo Norwegii, Niemiec i Niemieckiej Afryki z tamtych czasów. Przygody i wielkie miłości, jakie spotkają trójkę naszych bohaterów, już same w sobie wystarczyłyby na solidną powieść. Nie jest to jednak pozycja godna polecenia osobom szukającym lekkiej, bezmyślnej lektury pełnej tylko i wyłącznie przygód. Ci mogą się nawet poczuć znudzeni, gdyż wielką zaletą, którą z kolei docenią wszyscy inny, jest rys pokrewny szwedzkiej szkole kryminału społecznego, czyli ukazanie problemów i patologii ówczesnego społeczeństwa. Nie bez aluzji do czasów dzisiejszych.
Początek wieku XX był czasem wielkich nadziei, w głównej mierze związanych z gwałtownie przyspieszającym rozwojem nauki i techniki. Pewna pozorna naiwność tych wyobrażeń jutra widziana oczami ówczesnych ludzi jest oddana tak wspaniale, iż może nawet śmieszyć. Do czasu, gdy najdzie nas refleksja, iż niewiele się w tej materii nauczyliśmy i nic się tak naprawdę nie zmieniło. Widać wyraźnie, i w powieści, i dzisiaj, że nadzieje na ulepszenie świata zawiodły, gdyż tylko nieliczni dorośli do rewolucji w nauce, technice i technologii, a rozwój społeczny też nie nadążył za tymi zmianami. Rozdźwięk między najbiedniejszymi a najbogatszymi zamiast się zmniejszyć, wciąż rośnie.
Guillou świetnie oddaje realia epoki i ukazuje, że rzeczy, które wydają się nam oczywiste od zawsze, nie zawsze takimi były. Szokuje choćby opis szeregowych latryn stojących na podwórkach miejskich kamienic i przypominających dzisiejsze szeregowe garaże, z tym, że z garaży korzysta jeden samochód, a z każdego z tych kibelków korzystały wspólnie dwie rodziny. Z drugiej strony powieść ukazuje nam, iż pośród mnóstwa rzeczy, które się zmieniły, są i takie, które zmianom nie uległy, i zwłaszcza do tych ostatnich pasuje słówko niestety. Z tej kategorii szczególnie pięknie wytknięte są stare jak świat warunki wejścia do kręgów władzy i wielkiego biznesu, czyli znajomość mechanizmów robienia pieniędzy i kultywowanie wielowymiarowej obłudy.
Jedną z rzeczy, które uwielbiam u skandynawskich pisarzy jest to, iż w ich twórczości widać, jak w żadnej innej, że Europa wcale nie jest jednolita. Nawet w sferze stereotypów. Finlandia w której uważa się Niemców za naród drobnych hotelowych złodziei (Anioły Śniegu pióra Thompsona Jamesa) jest bardzo oryginalna, ale i Szwecja niewiele jej ustępuje. Już kilkakrotnie w powieściach szwedzkich autorów znalazłem wplecione dygresje o zdecydowanie negatywnej ocenie amerykańskiej wersji demokracji i Guillou również nie zostawia na nich suchej nitki uważając Amerykanów za naród prymitywny i gotowy do każdej podłości. W dodatku wszystkie zarzuty, jakie stawia ich dorobkowi i wkładowi w historię ludzkości niestety są prawdziwe. Dużo bardziej szokujące dla polskiego czytelnika mogą być jednak notki, jakie wystawia innym nacjom - Anglikom, a zwłaszcza najpodlejszym z podłych, czyli Belgom.
Przy okazji tego wątku zrodziło się we mnie przekorne pytanie – refleksja. Dlaczego komunizm i faszyzm są zakazane i potępiane, a monarchia nie? Wszak Leopold II władca Belgii, mając do dyspozycji nieporównywalnie mniejsze środki niż Stalin i Hitler zdołał wymordować porównywalną liczbę ludzi. I nikt nie wypomina Belgom tej historii tak jak Niemcom czy Rosjanom.
Jak przystało na prawdziwego skandynawskiego mistrza pióra społecznego, mamy tych wątków społecznych i socjologicznych całe mnóstwo. Piękne jest choćby podkreślenie, iż są różne rodzaje inteligencji i mądrości, a człowiek wybitny w jednych dziedzinach może być wręcz infantylny w innych, o naiwności młodości nie wspominając.
Dla mnie osobiście nie brak smutnych refleksji z tej lektury. Ogólnych, jak choćby przemiana uczciwych, dobrych ludzi w bezduszne maszynki do zabijania i zarabiania pieniędzy, dokonująca się pod wpływem Sytuacji i Systemu, jak by to określił Zimbardo, czy szczególnych, polskich, jak choćby to, że już od wieków społeczeństwa takie jak skandynawskie były skłonne do planowania i inwestowania na wiele lat naprzód w oczekiwaniu na odroczone gratyfikacje, co u nas niestety jest dalej domeną literatury science fiction.
Przemyśleń o czasie jest więcej. Szczególne trafne jest ukazanie, jak warunki wpływają na jego postrzeganie. Perełką jest porównanie, dosłownie, życia norweskich robotników kolejowych do życia w więzieniu, ze względu na ich mentalne uwięzienie w czasie teraźniejszym.
Ciekawe jest też spojrzenie na moralność różnych nacji z ich punktów widzenia. Jak choćby to, że w Niemczech normalne było, iż studenci korzystają z burdeli, u nas zaś było to, i jest, zdecydowanie naganne, odwrotnie niż uwiedzenie porządnej panny czy mężatki, co mężczyźnie przydaje nawet pewnego rodzaju powodu do dumy.
Sposób, w jaki autor przenosi nas w klimaty norweskiej północy i niemieckiej Afryki przywodzi na myśl najlepsze pozycje literatury podróżniczo-awanturniczej. Klasa sama w sobie. A dla mnie subiektywnie prawdziwą perełką i dowodem na wyjątkową wszechstronność pisarza jest opis cesarskich regat w Kilonii. Wątki marynistyczne są wyjątkowo zdradliwe dla wszystkich autorów spoza tego gatunku, a to, co zaserwował Guillou jest wręcz porywające, zwłaszcza dla każdego, kto posmakował, w realu lub choćby literaturze, co to atmosfera regat, wycie wiatru w sztormie i trzask dartych przez szkwał żagli.
Jak już pewnie się zorientowaliście, kolejna książka trafiła na moją półkę z ulubionymi, do których systematycznie powracam. Polecam gorąco każdemu, choć pewnie nie każdemu musi się spodobać. Jeszcze takiej nie napisano. Warto jednak, by każdy sam się przekonał i ocenił po swojemu

Radosław Magiera
DKK Rawa Mazowiecka
woj. łódzkie

M. Krajewski, M. Czubaj Aleja samobójców

Powieść kryminalna aleja samobójców jest, jak mi się wydaje, znaczącym  wydarzeniem w wielorakim sensie:  dla literatury kryminalnej w szczególności, dla historii współczesnej, dla rozważań nad intelektualną i moralną kondycją polskiej rzeczywistości po roku 1989. W materię opowieści  wplecione są losy ludzi starszych, przebywających w Domu Seniora. Zauważyć należy, że opowiadane wydarzenia są fikcją literacką [Krajewski: „wszystkie moje fabuły zostały wymyślone od początku do końca” (por.: Czas Kultury 1, 2009, s. 97)], jednakże: fikcja zawsze jest parafrazą jakiejś rzeczywistości;  mamy do czynienia z faktem literackim uwikłanym w kryminalną warstwę świata przedstawianego, która wzbudza w czytelniku napięcia rodem z horroru. Krajewski i Czubaj stawiają czytelnika oko w oko przed dziwnym problemem, jakim jest niewyraźny status  Liblinga, dyrektora Domu Seniora „Eden”. Z jednej strony dowiadujemy się od niego samego, że pensjonariusze nie mają powodu do niepokoju, albowiem znajdują w nim całodobową opiekę, świadectwem zaś wysoko-cywilizacyjnej troski mają być sala rehabilitacyjna, telewizja satelitarna w każdym pokoju, dostęp do Internetu oraz biblioteka. Za horrendalną opłatą każdego z pensjonariuszy rzecz jasna. Z drugiej strony ujawnia się  w „przytulnym <<Edenie>>”  dramatyzm ekstremalnego okrucieństwa, które plami w sposób nieusuwalny samego Liblinga – jak wykazało śledztwo, zamordował i oskalpował jednego z pensjonariuszy. O jego brutalności świadczy również przypadek Arletty Kosińskiej, której zdjęcia w  „Superexpressie” bezbłędnie wychwyciły jej twarz pełną „guzów i wybrzuszeń”. Nie dziwią zatem słowa Kosińskiej jako ofiary „Edenu”, które wyrażają nienawiść wobec Liblinga: „To rzeźnik”. Jego bezgraniczne zarozumialstwo, szyderstwo i absolutną tyranię wobec pensjonariuszy demaskują eo ipso następujące słowa: „Nie zastosowała się do moich wskazówek”. Uznajemy, że wydarzenia te są w sensie moralnym niepojmowalne. Absolutnie nieprzejrzysty staje się fakt zatrudnienia na stanowisku pielęgniarza Marcina Ryby, powszechnie znanego z upadku moralnego – bił żonę i podtapiał własnego dwuletniego syna w akwarium. Opowieść kryminalna przytacza i inne straszne wydarzenia, jakie miały miejsce w „Edenie”. Odnotować należy także upozorowany upadek ze schodów staruszki na wózku inwalidzkim, Adeli Woźniak, jak wykazało śledztwo, wcześniej dręczonej. Dodajmy jeszcze, że znaleziono ją na dole z wykręconą głową.

Tylko z bezmyślności można się wzbraniać przed oceną Liblinga jako odpowiedzialnego za całokształt życia staruszków w Domu Seniora. Tu zachodzi paradoks. Upoważnione do tego odpowiednie organy, ABW, policja i in. instytucje państwowe, by sygnowaną przez prawo odpowiedzialność wobec społeczeństwa sprawować, odrzucają ją i przestają być gwarantem racjonalnej i „ludzkiej” organizacji życia społecznego. Fakt, iż tylko inspektor Pater jest w niniejszym świecie - skłębionym, mrocznym i trudnym do poznania -  konsekwentnym i upartym emisariuszem prawdy i cnót moralnych, budzi nadzieję na ożywienie wrażliwości na prawdę, która powszechnie martwieje, kiedy zaś wychodzi na jaw, zostaje przekłamana i w propagandzie poniechana. Krzepiąca jest zatem postawa Patera, albowiem daje nadzieję na perspektywę przemian. Klimat sporu o prawdę, sprawiedliwość i moralność znajduje swój manifestacyjny wyraz w słownej potyczce Patera z naczelnikiem policji Cichowskim. Najgorszym dla Patera jest syndrom obojętności policji na poznanie prawdy, wręcz patologiczna anomalia, która prowadzi do zamiatania faktów pod dywan. Negatywna ocena tej postawy „Nikomu nie chodzi o prawdę”, którą to Pater uważa za niedolę współczesnych czasów, nie budzi w oczach Cichowskiego zastrzeżeń. Wręcz przeciwnie. Zacieranie prawdy staje się regułą i losem powszechnym.Znamienne są jego słowa:„Prawdę? Jaką prawdę? A od kiedy nam chodzi o prawdę?”.

Uwagę czytelnika zwracają wypowiedziane przez Liblinga z właściwym mu spokojnym szaleństwem w głosie cyniczne słowa określające Dom Seniora jako „Cichą świątynię zasłużonego odpoczynku”. Centralne wyrażenia w folderze „Edenu”  „domy opieki”, „domy złotego wieku” czy „domy rodzinne”, zamiast „dom starców” generują wprawdzie posmak „matecznika szczęśliwości”, w gruncie rzeczy brzmią jak krzyk rozpaczy.. Pater odnajduje w tej „kryształowej” strukturze Domu Seniora odium „Inferno”, zaś określenie „Eden” uważa za cyniczny eufemizm. 

      Pater to casus wyjątkowy. Jego siłą jest analityczny umysł, który w walce z przestępczością staje się skutecznym instrumentem do zwalczania chaosu. Ten intelektualny aspekt przywołuje na myśl klasyczny kryminał, w którym to uważny i wnikliwy czytelnik odnajduje zderzenie się dwóch światów, chaosu i porządku.  Przypominam, że Krajewski sam przyznaje się do wzorów klasycznej literatury kryminalnej, przygląda się jej i wyciąga wnioski. Za swojego mistrza uznaje Raymonda Chandlera. Zniewalająca siła powieści aleja samobójców wynika właśnie ze zderzenia się polukrowanego porządku i zdegenerowanego chaosu, także z czarującej postaci interesującego detektywa, postaci szlachetnej, namiętnej, bohaterskiej i kreatywnej. Pater rozbiera rzeczy na części, by je następnie łączyć, odnajdywać znaczenia, budować połączenia, odkrywać prawdę. Charakterystyczne jest zatem umiłowanie do szczegółów, które zapełniają wnętrze świata przedstawianego. Ich porządkowanie staje się zasadą poprawnego realizowania założeń literatury kryminalnej.  W jednej z wypowiedzi przyznaje  Krajewski, że mistrzem bezustannego, obsesyjnego wręcz łączenia i zestawiania szczegółów jest dla niego Frederick Forsyth, który zawsze imponował mu znajomością szczegółów. Centralna postać w alei samobójców, komisarz Pater, jest niczym innym jak kulturotwórczym porte parole  samego współautora powieści, Krajewskiego.

       Jednym z ważniejszych wyznaczników kryminału w ogóle, i powieści aleja samobójców w szczególności, jest zatem umiłowanie szczegółów. Włączenie ich w obieg fikcji literackiej pełni funkcję „zaspakajania świadomości”, lub inaczej: „karmienia świadomości” (Susan Sontag). Nasze postrzeganie świata ma charakter „poznawczy” w takiej mierze, w jakiej ożywia w nas wrażliwość na szczegóły i uświadomienie ich sobie jako elementów składowych większej całości.  Odnoszę wrażenie, że Krajewski i Czubaj uczą czytelnika być uważnym - niezbędna to cecha świadomości w procesie poznawania rzeczywistości.

       Na dodatkową uwagę zasługuje ogląd powieści pod kątem uwrażliwienia na poprawność i precyzję  wypowiedzi językowej. Dla przykładu gdy jeden z adwersarzy w rozmowie używa związku frazeologicznego <<jedną nogą nad grobem>> Pater odnotowuje to wyrażenie jako niepoprawne semantycznie i weryfikuje je na poziomie językowej  dokładności: „Mówi się <<Jedną nogą w grobie>> albo <<jedną nogą na tamtym świecie>>”. Zaś na jego prośbę <<daj mi komórkę>> odpowiada: <<nie mogę ci dać mojej komórki, mogę ci dać co najwyżej numer mojego telefonu komórkowego>>.

I kolejna uwaga – w narrację powieści wplecione są również refleksje  o charakterze filozoficzno-językowym;  pokrewność myśleniowa z  Nietzschem?  („Istnieją tylko interpretacje faktów”). Brunetka w recepcji „Edenu” zaprasza Patera  na kawę „w naszej restauracji”. Pater pomyślał natychmiast, że „słowa <<stołówka>> w tym miejscu się nie wypowiada”. Zapewne ma ono przygnębiające konotacje i emanuje z niego aura jakiejś potoczności. Tymczasem słowo <<restauracja> stwarza złudzenie pretensjonalnego życia. Recepcjonistka dodaje pilnie, że Libling tytułowany jest „dyrektorem”, a nie „doktorem”,  co miało wynikać z pragnienia uzyskania przez pensjonariuszy psychicznego komfortu – tytulacja „doktor” mogłaby wywołać szpitalne skojarzenia. Poprzez liczne zabiegi  językowe wzmacnia się siła tekstu. Autorzy budzą językową  świadomość czytelnika, kiedy ze słów wyzwalają zawarty w nich ładunek znaczeniowy, ożywiają je a zdania nabierają wyrazu precyzyjnej wymowy, rozbłyskują ostrym postrzeganiem rzeczywistości. Ta „językowa nadwrażliwość” jest istotnym elementem moralnej odpowiedzialności autorów za odnowę świata poprzez eliminację „chaosu pojęć”. Niewątpliwie zagadnienie krytycznej refleksji językowej jest efektem  filologicznego (klasycznego) wykształcenia jednego ze współautorów powieści, Krajewskiego. W jednym z wywiadów pisarz przyznaje się do językowego ideału rzymskiego: bonus dicendi peritus, czyli człowiek dobry, umiejący przemawiać. W tej formule upatruje Krajewski źródło swoich językowych ambicji, zarówno w języku mówionym, jak i pisanym.

 

Reasumując: Powieść aleja samobójców to klasyczna literatura kryminalna, w której pojawia się prawdziwa walka dobra ze złem, chaosu z porządkiem. Cały zaś wątek fabularny jest także pretekstem do przedstawienia rzeczywistości współczesnej, w której instytucje (domy opieki, policja, sądy, uczelnie etc) skażone są wirusem niedoścignionej materialnej chciwości, czysto fizycznej przemocy,  policyjnej  inwigilacji, bezwzględnej konkurencji etc., jednostki zaś skazane są na determinizm. Służą albo dobru, albo złu. Dodajmy, że autorzy opisują współczesny świat,  pełen  nieokrzesanych nawyków, okrucieństwa i wzajemnych tarć w skali mikro. W walce z tak negatywnym duchem autorzy świadomie sprzymierzają się z innym duchem. Całą narrację powieści  napędza pragnienie zapanowania nad mroczną tonacją rzeczywistości, nad pełnymi niepokoju i napięć myślami człowieka. Płaszczyzna, na której autorzy uruchamiają walkę dobra ze złem, to pole  uniwersalnych zasad. Znajdują one w powieści  swoją legitymizację w licznych sentencjach, których celem jest wyrwanie człowieka z powszechnego marazmu współczesnego świata. Zwieńczeniem tych sentencji jest z pewnością przesłanie Patera: „Tak to jest, gdy błyskotliwy intelekt nie idzie w parze z wartościami i wiarą w Boga”(69).

Kończę więc pisać i czytam dalej tych, których warto.

 

Recenzja DKK przy MGBP w Uniejowie-Przegrane życie Ewy Braun

Książka Angeli Lambert pt. „ Przegrane życie Ewy Braun” przedstawia min. walkę okupanta jakim był Adolf Hitler. Centralną postacią również oprócz Hitlerowskiego zbrodniarza była także młoda i piękna Ewa Braun. Ewa była bliską sercu Hitlera osobą z którą przeżył wiele lat. Zakochany Adolf był mężczyzną szarmanckim wobec swej lubej. Szanował młodą Ewę dbał o nią, przy nim Ewa mogła czuć się bezpieczna, dzięki niemu Ewa  wyjeżdżała na wycieczki. Jednakże Hitler czasami wstydził się swego uczucia i wolał je tłumić. Szalony Hitler przywódca III Rzeszy na podbojach budował swą silną pozycję dzięki atakom na Żydów i bezwzględny mord na nich wzrastał w siłę i chciał coraz więcej rozlewu krwi. Nie poprzestał na swych atakach walczył z coraz tą większą siłą i coraz to większym okrucieństwem. Można by pomyśleć, że nie był człowiekiem jego serce przepełniała złość, nienawiść i te cechy opanowały tak jego umysł że stał się człowiekiem z kamienia. Bezwzględny i okrutny Hitler zabijał a w między czasie chronił swą kochankę wysyłając ją na wakacje. Ewa Braun domyślała się co się dzieje w kraju i jakie zamieszki wprowadza jej ukochany lecz świetnie się bawiła podczas, gdy inni ginęli. Po wielu podbojach pozycja zaczęła słabnąc i Hitler zaczął podejrzewać innych i bał się zagłady. Także kazał swej ukochanej wypić ampułkę z trucizną i otruł też swojego psa. Po wypiciu przez Ewę Braun ampułki Hitler strzelił sobie w gardło i zginał na miejscu. Tak tez zakończyły się losy największego zbrodniarza świata i jego kochanki.

"Szepty" Ireny Matuszkiewicz

rena Matuszkiewicz w książce Szepty porusza temat starości i samotności. Bohaterka – osiemdziesięciokilkuletnia kobieta – Felicja Lipecka-  zwana Funią musi zmierzyć się z nową rzeczywistością. Opuszcza środowisko, w którym dotychczas żyła, samodzielnie i niezależnie i przeprowadza się do innego miasta do domu swojej córki i jej rodziny. Wydawać by się mogło, że wreszcie skończy się jej samotne i monotonne życie. Okazuje się jednak, że zamiast ciepła rodzinnego w domu panuje chłód. Zamknięta całymi dniami w swoim pokoju próbuje jakość zapełnić sobie czas – pisząc pamiętnik. Najpierw robi to na przywiezionej ze sobą maszynie do pisania. Kiedy jednak okazuje się, że w domu, w którym panuje kłująca w uszy cisza stuk maszyny przeszkadza domownikom. Wówczas za namową i pomocą wnuczki opanowuje umiejętność posługiwania się komputerem i docenia jego zalety! Jej życie nabiera kolorów, gdy dołącza do klubu kobiet pozytywnie zakręconych w zbliżonym do jej wieku - AlebabkiSzepty – (bo domownicy rozmawiają ze sobą szeptem) jest książką mądrą, pełną ciepła i humoru!

Recenzja DKK przy MGBP w Uniejowie- Fryderyk Chopin

Fryderyk Chopin od Żelazowej Woli i Pierwszego Poloneza po koncerty w Paryżu i Londynie. Fryderyk Chopin- jeden z najwybitniejszych kompozytorów polskich, urodzony 1 marca, a według niektórych historyków 22 lutego 1810 w Żelazowej Woli, zmarł 17 października 1849 roku w Paryżu. Syn Justyny z Krzyżanowskich  i Mikołaja Chopina. Młodzieniec pod świeżym okiem Wojciecha Żywnego grał na fortepianie, było to też jego pasją. Podczas nauki na fortepianie bardzo się również zżył ze swym nauczycielem. Żywny wprowadza młodzieńca w świat wielkiej muzyki słynnych kompozytorów min. Bacha, Haydna, Mozarta i Hummla, a także i polskich muzyków. Fryderyk już od dziecka miał niepospolity talent i zadziwiał swą genialną sztuką improwizacji. Głos o nim samym nabierała niesamowitego rozpędu, sława w niesamowitym tempie rozniosła się w Królestwie i w stolicy.  Poufale zaczęto go nazywać „ Chopinkiem” otwierały się przed nim salony warszawskiej arystokracji. Fryderyk szybko zyskiwał sympatię namiestnika, wielkiego Księcia Konstantego. Wzbudził duże zainteresowanie, że jego nazwisko pojawiło się w jednym z najważniejszych w Europie pism muzycznych, dzięki której utworzył się nowy etap twórczości. Artysta coraz więcej serca wkładał w swą pracę, że zaczął chorować na gruźlicę, którą to też podzielała jego najmłodsza siostra. Naukę na studiach młodzieńca przerwała śmierć siostry od tego też momentu komponował utwory o bardziej skomplikowanej konstrukcji wymagające zastanowienia i dużego skupienia. Fryderyk bardzo dużo czasu spędzał w żelazowej Woli tam nie tylko po raz pierwszy zetknął się ze wsią i muzyką tam również spędzał tryb życia aktywny biegał, jeździł powozem i konno. Był fascynatem muzyki ludowej. Bardzo chlubił się w mazurkach. Podobnie po latach za granicami przeżywał tęsknotę za krajem przywołując obrazy swej ojczyzny. Muzą Fryderyka była Głodkowska Konstancja do której skrycie wzdychał, zostali sobie przedstawieni niestety młodzieniec nie śmiał zaingerować w bliższe poznanie. Po raz ostatni muzyk w kraju zagościł 2 listopada 1830 roku opuścił go z żalem i niepokojem , potem ruszył zdobywać światową sławę. Resztki optymizmu znikły wraz z wiadomością o wybuchu powstania w Warszawie. Chopin wrócił do Wiednia, tam pozostał sam i  z niecierpliwością targany tęsknotą czekał na wiadomość z kraju. Przygotowania koncertów nie było proste mimo poparcia słynnych muzyków występ na dworze cesarskim był jednakże nikły. Tak więc marzenia o wiedeńskiej karierze nie miały miejsca bytu i spełnienia. Taka atmosfera zmusiła kompozytora do opuszczenia miasta. Podróżował, a ostatnim przestankiem młodzieńca był Stuttgart  i tam właśnie dowiedział się o klęsce. Muzyk przeszedł załamanie nerwowe co spowodowało przełom w życiu i twórczości. Artysta wiele jeszcze osiągnął. Kres jego życia jednakże zbliżał się wielkimi krokami nasilające się ataki krwotoków i kaszlu oraz brak sił spowodowały całkowite wycieńczenie organizmu. Muzyk był świadom nadchodzącej śmierci i prosił o zniszczenie niedokończonych  utworów. W Paryżu przyjaciele i wielbiciele tak niesamowitego człowieka przyjeżdżali by być z nim w tych ostatnich chwilach, po jego śmierci serce Chopina  zostało przywiezione do Warszawy. Cierpienia przyjmował z pokorą i spokojem. Fryderyk Chopin zmarł 17 października w 1849 roku. Pochowany został na cmentarzu Pere- Lachaise.

Tajemnica Filomeny

„Tajemnica Filomeny” to książka niezwykle poruszająca. Sugestywne opisy i barwne dialogi sprawiają, że czyta się ją jak scenariusz filmowy, mając przed oczami poszczególne sceny. Narracja prowadzona jest na dwóch płaszczyznach, współcześnie w 2004 roku i przed laty, gdy akcja zaczyna się w 1952 r. Filomena Lee jako nastolatka zaszła w ciążę, nie będąc mężatką. W zdominowanej przez kościół katolicki Irlandii to był ciężki grzech, za który dziewczęta musiały cierpieć zesłanie do klasztoru. Tam rodziły swoje nieślubne dzieci i pracowały ponad siły. Wiele z nich nie przeżywało porodów, gdyż zakonnice uważały, że za taki grzech nie należy im się żadna pomoc. Opisy traktowania dziewcząt przez siostry zakonne budzą grozę. Z imieniem Boga na ustach dręczyły, biły, zmuszały do niewolniczej pracy, poniżały, a co najgorsze, odbierały dzieci wbrew woli ich matek i sprzedawały do adopcji. Taki sam los spotkał Filomenę , która urodziła chłopczyka i przez trzy lata mogła go po pracy widywać. Niestety została zmuszona do zrzeczenia się praw do dziecka i malec został sprzedany amerykańskiej rodzinie. W dalszej części obserwujemy jego dorastanie i jak fakt adopcji i w jego mniemaniu, odrzucenia determinuje całe jego życie. Jaki wpływ na jego poczucie własnej wartości i decyzje ma kłamstwo rodziny adopcyjnej. Nie potrafi zaangażować się w związek z obawy, że i tak wszystko straci. Ma poczucie, że ludzie, których kocha i tak odejdą. Rani swoich partnerów, choć w głębi duszy ich kocha. Mimo że, został jednym z najlepszych waszyngtońskich prawników i zajmował wysokie stanowisko w strukturach Partii Republikańskiej, nigdy nie czuł się dość dobry. Jako dorosły człowiek pragnął odnaleźć matkę biologiczną. Pojechał do Irlandii, by błagać zakonnice o pomoc w jej znalezieniu. Bezskutecznie. W zakonie panuje zmowa milczenia. Gdy po pięćdziesięciu latach Filomena próbuje odnaleźć syna również trafia na opór i bezduszność. Mimo to poznaje wreszcie historię swojego pierworodnego. Niestety nie ma tu happy endu. Matka i syn, którzy całe życie za sobą tęsknili i chcieli się spotkać, przez urzędniczą hipokryzję i okrucieństwo instytucji kościoła nigdy tego pragnienia nie zrealizowali. Dzięki „Tajemnicy Filomeny” poznajemy okropny system, który działał w Irlandii w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Rozdzielono wtedy tysiące matek z ich dziećmi. Większość ludzi nie miała nawet pojęcia, co się działo. Z tej książki poznamy życie jednego z nich, Anthonego Michaela. To niezwykle przejmująca lektura.

Recenzja książki "Nad rzeką niepamięci" Joanny Lustyk

Recenzja książki Joanny Lustyk „Nad rzeką niepamięci”

„Nad rzeką niepamięci” – ładny tytuł, książka też ładnie wydana, twarda oprawa, na okładce zdjęcie z archiwum rodzinnego autorki. I właściwie tyle dobrego mogłabym o tej pozycji napisać.

Nie czytałam jej bowiem z „zapartym tchem”, jak obiecywała notatka na okładce, „nie wzruszyłam się i nie wstrząsnęła mną do głębi”. Nie uważam też, by była pasjonująca i opowiedziana barwnym językiem.

Joanna Lustyk spróbowała, w oparciu o zasłyszane od rodziców i ich znajomych oraz przeczytane w książkach opowieści (mówi o tym w wywiadzie dla czasopisma „Temidum”), stworzyć własną historię dwóch rodzin, Leńskich i Kozarynów, wywodzących się z Kresów. Początki ich losów sięgają I wojny światowej i poprzez Rewolucję Październikową i II wojnę światową dochodzą do czasów współczesnych.

Autorka szczególny nacisk kładzie na tragiczne losy Polaków na Wołyniu. Posługuje się prostym pomysłem. Otóż Adam Leński po śmierci ojca porządkuje jego mieszkanie. Chce wszystko wyrzucić, ale zapiski zaczynają go interesować. Czyta, przegląda, porządkuje.

Śledziłam z nim dzieje poszczególnych członków rodzin. Przeskakiwałam od jednej do drugiej postaci. Czytałam refleksje ojca o Bogu, śmierci, starości, o Majach. Zapoznałam się z fragmentami „Żywotów świętych”. Odbyłam wraz z Adamem podróże do niektórych przedstawicieli rodu Leńskich i Kozarynów.

Przeszłość przemyka w tej książce w telegraficznym skrócie, bo jak tu zamknąć tyle spraw na trzystu czterech stronach? Wydawałoby się, że to jednak sporo. Może i tak, ale w książce są osiemdziesiąt dwa rozdziały, z których każdy zaczyna się mniej więcej w połowie strony i często tak się też kończy. Rozdział trzydziesty czwarty ma trzy i pół linijki tekstu, trzydziesty drugi też jest niewiele dłuższy. Mam wrażenie sztucznego rozciągnięcia tekstu, zapisywania powierzchownych, drętwych dialogów.

Nie dowiedziałam się z tej książki niczego, o czym wcześniej bym nie wiedziała. Uważam, że Joanna Lustyk pisze o wielu sprawach, nie wplatając ich w tok narracji, tylko na zasadzie informowania, ciekawostek. I tak dowiadujemy się, że u katolików święcono pokarmy na Wielkanoc, a prawosławni obchodzili to święto według swego kalendarza, jak dzieje się co roku. Takich oczywistości jest więcej: wagony bydlęce, ziemianki w stepach, trudy życia powojennego.

Czy książka miała być przeznaczona dla amerykańskiego odbiorcy? Trzeba by w takim razie trochę uporządkować losy rodzin i głównego bohatera. Adam Leński to dla mnie sztuczna postać, bardzo słabo osadzona w realiach. Nie wiadomo czym się zajmuje, czy ma jakichś znajomych i przyjaciół, ile ma lat. Kiedy właściwie umiera jego ojciec, który to rok? Żyje jeszcze Wiktoria, siostra ojca, urodzona w 1900 roku, bo Adam odwiedza ją w Przeworsku. Sam zaś bohater to rocznik 1940? 1941? Doskonale pamięta gołe komsomołki idące na Berlin! Realizm wydaje się nieraz mocno naciągnięty. Żona Adama gromadzi plastikowe pojemniki po jogurtach i pudełka po daniach obiadowych! Kiedy to do nas dotarło? Na pewno nie w latach siedemdziesiątych! Czepiam się? Po prostu nie lubię, gdy autor nie jest rzetelny.

I cóż to za ocena polskich teatrów dokonana przez panią Lustyk: „u nas teatry to przeważnie tak… od ściany do ściany” i dalej o „bełkocie” (str. 261). A uwagi o Teatrze Telewizji, w którym grane są „sztuczydła”! Mnie sztucznym wydaje się styl i język autorki, która używa często wydumanych porównań czy metafor, raczej śmiesznych niż poetyckich: „łzy ciekły strumieniem na podłogę i czubki butów”, „cisza była tak głęboka, że aż głośna”. Dodam jeszcze mało wyszukane: „świat rozsypał się jak budowla z piasku” czy „życie jawiło mu się jako kupa gruzu”.

Nie polecam. Uważam, że szkoda czasu na lekturę.

 

Wiesława Kruszek - DKK przy Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sieradzu

Burszynowa dziewczyna. Anna Jantar we wspomnieniach-recenzja

Książka poświęcona została kobiecie o wielkim sercu i duchu muzyki, jaką była piękna, młodziutka Anna Jantar. Gwiazda polskiej estrady zabłysnęła niejednokrotnie, najlepszymi latami młodej wokalistki były lata 70 kiedy to mogła i wzbijała się na szczyty ludzkich serc. Zagościła wówczas bardzo serdecznie na rynku światowej muzyki, lubiła to co robiła świadczą o tym jej utwory w których jest tyle ciepła, choć są tez i takie do przemyśleń. Utwory Jantar „ Tyle słońca w całym mieście”, „ Najtrudniejszy pierwszy krok”,” Żeby szczęśliwym być”, czy też „ Nic nie może przecież wiecznie trwać” znała cała Polska. Anna Jantar już od młodych lat miała wielkie serce i to nie tylko do świata muzyki, lecz także do ludzi kochała ich co wskazuje, że nie mogła przejść obojętnie wobec krzywdy ludzi kalekich. Od najmłodszych lat pasją jej był fortepian często na nim grała. Tak też wspomina ją jej bliska sercu matka, wspominają ją wszyscy najbliżsi: mąż Jarosław, córka Natalia, rodzice, brat, a także znajomi i przyjaciele ze świata artystycznego. Mąż Jarosław Kukulski przytacza wspomnienia, mówi że nagrywanie tak wielu utworów, było krakaniem na temat śmierci i kruchości życia np. utwory takie jak: „ Nie ma piwa w niebie”; „ Moje jedyne marzenie” w którym jest wzmianka na temat kruchości ludzkiego życia, czy też „Wielka dama tańczy sama”; „ Gdzie są dzisiaj tamci ludzie” i najsłynniejszy „ Nic nie może przecież wiecznie trwać”, są bardzo melodyjnymi utworami lecz jakże smutnymi. Uważam, że mocno smutnymi dla męża, który nie mógł się pogodzić ze śmiercią ukochanej żarliwie na nią czekał wierzył, że wróci, żałował jak wspomina że pozwolił jej wyjechać. Książka ze wspomnieniami posiada również listy, które Anna Jantar pisała do swej matki i córki, oraz wzruszające listy do męża  w roku 1980 zimą, podczas swego ostatniego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Z tych wielu wspomnień jakie doznaliśmy wyłania się postać wrażliwej i utalentowanej kobiety, która nie tylko pełniła rolę piosenkarki, lecz przez życie przeszła jako matka, córka a zarazem wrażliwa i pełna optymizmu kobieta, która kochała muzykę ze wszystkich sił. Piosenkarka zginęła 14 marca 1980 roku mając zaledwie 29 lat. Narodziła się Legenda, która trwa do dziś Legenda „ Bursztynowej dziewczyny”. Autorka książki  Mariola Pryzwan przedstawia światu najpiękniejsze lata i chwile życia Jantar, swojej ulubionej piosenkarki, której nie zdążyła poznać. Spotkania z ludźmi, którzy ją cenili, kochali i znali.

Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak w pabianickim DKK

                                               „Długi film o miłości

                                               Powrót na Broad Peak”

-         Jacek Hugo-Bader

 

Książka świetna, ale niebezpieczna dla tych, co lubią nadmiar adrenaliny, ryzyko
i sławę za wszelką cenę. Niestety bardzo łatwo podwija się noga, trzeba być czujnym na każdym kroku. Wspinaczka wysokogórska, a zwłaszcza na lodowce to męski, hermetyczny sport. Nie są to moje klimaty, ale rozumiem i podziwiam za:

- odwagę,

- hart ducha,

- determinację.

Dla mnie temp. - 20º C to makabra, a - 65º C to abstrakcja.

Nie tylko można odmrozić sobie ciało, ale nabyć dziwne choroby np. oftalmię, hipotermię, deteriorację, kataboliczną przemianę materii, czy nieodwracalne zmiany w mózgu połączone z halucynacjami.

To nie sposób na życie dla biednych. Specjalistyczny ekwipunek kosztuje kilkanaście tysięcy złotych, a jeszcze dochodzą wizy, przeloty, napoje i pokarmy energetyczne i wiele innych dodatkowych kosztów. Przygotowanie i wyruszenie na Broad Peak to, jak wyprawa wojenna. A na wojnie trzeba myśleć strategicznie, a nie o pierścionku zaręczynowym.

Zastanawiam się, dlaczego ludzie wybierają tak bardzo trudne zadania, doprowadzające

do skrajnego wyczerpania lub śmierci.

Czy dlatego aby trafić do encyklopedii?

Może potrzebują ekstremalnych podniet i brawury, by lepiej funkcjonować w życiu codziennym. Biorą kredyty, szukają sponsorów, zapożyczają się u przyjaciół tylko po to aby się sprawdzić. Nie ma ludzi nieśmiertelnych.

            Nie chcę oceniać Adama Bieleckiego. Tak łatwo oskarżać innych z wygodnej kanapy, w zaciszu domowym. Instynkt przeżycia może spowodować zanik empatii.

Czy ratując innych trzeba świadomie decydować się na śmierć?

Czy ponoszenie takich ofiar jest moralne?

            Hugo-Bader używa mocnych słów. Udało mu się obiektywnie ocenić sytuację Polskiego Himalaizmu Zimowego. Mam jednak zastrzeżenia co do tytułu.

Opuściłabym „Długi film o miłości”, a pozostawiła „Powrót na Broad Peak”.

 

P.S. Kolejna piękna myśl zapisana w moim notesie – „Nie czujesz w pełni smaku życia, dopóki nie zaryzykujesz jego utraty” – Wanda Rutkiewicz.

 

 

Urszula Sierocińska

Recenzja: Jonasson, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął

Są podróże i podróże. Te bardziej spontaniczne w poszukiwaniu nowych wrażeń, i te z większą premedytacją - zamierzone jako doświadczenie kulturowe. Są także podróże będące aktem ucieczki od narzuconej z zewnątrz presji, dyscypliny, jednolitości, zależności od instytucji czy bezpośrednich przełożonych. Jonasson zadbał starannie, by magię podróży w powieści Stulatek który wyskoczył przez okno i zniknął  osadzić w kręgu wszystkich tych trzech objawień.

                Powieść opiera się na burzliwych wydarzeniach stuletniego staruszka, Allana Karlssona, w których bierze udział wraz z całym zastępem arcybarwnych i niepospolitych osobowości. Historia Karlssona wyglądała mniej więcej w ten sposób: stuletni staruszek ucieka w setną rocznicę urodzin w  2005 r. z domu spokojnej starości przez okno, tuż przed rozpoczęciem ceremonii związanej z jej uczczeniem. Szaleństwo staruszka jest aktem wyzwolenia się z „objęć” upiornej siostry Alice. Jej  obsesja na punkcie dyscypliny i porządku pożera w jego duszy wszystko – miraż szczęścia, wolności i przyjemności życia. Ucieczka  jest dla niego obłąkańczym orężem – synonimem walki z kryjącą się bezradnością i bezsiłą wobec własnego losu. Jeśli się maniacko powtarza, że w starości bywa najboleśniejsza zatrata siebie, zwiotczenie wewnętrznej wizji, odpływ duchowej energii, to w przypadku naszego bohatera  pogląd ten okazuje się obezwładniająco chybiony. Ucieczka z „uporządkowanego świata” sprawia, że narrator nadaje Allanowi przydomek „cholerny łobuz”, jednakże jakby w akcie lojalności i solidarności z nim dodaje natychmiast „do diabła, wie co robi”. Pierwszym spektakularnym wydarzeniem w jego nietypowej i prowokacyjnej wędrówce jest kradzież na dworcu walizki. I właśnie ów przypadkowy, aczkolwiek najosobliwszy epizod wywołuje lawinowo łańcuch dalszych wydarzeń. Jak się później okazało, w walizce znajdowało się pięćdziesiąt milionów dolarów. Wystarczający to bodziec, by dalsze wydarzenia nabrały rozpędu, acz nie pozbawionego kryminalnej predylekcji.

Z życiem pełnym imponujących przygód, przekraczających granicę codziennej rzeczywistości, (liminalność – przekraczanie granicy między normalnością a szeleństwem) utożsamiał się Allan już dużo wcześniej, zanim trafił do domu opieki.  Opisując związane z nimi historie Jonasson odsłania wrażliwość Allana, wystawianą częstokroć na wzbudzającą grozę konfrontację z demonicznym duchem władców tego świata, których spotykał w czasie podróży. W spotkaniach z generałem Franco, prezydentem Trumanem, Stalinem, generałem de Gaulle’m, Mao Zedongiem, premierem Szwecji Erlanderem i in. Allan nie czuł wewnętrznej niepewności, słabości, stanu dezorientacji. Nade wszystko czuł, że niezbędnym staje się wypracowanie nowego nastawienia wobec upokarzającego bólu niemocy w realizacji swojego własnego losu. By dokonać aktu samodzielnego działania, ratowania własnego ego, Allan nie daje się wciągnąć w Chinach w wyniszczającą konfrontację między Czang-Kaj-szekiem a Mao Zedongiem. Podobną postawę zajmuje w obliczu wszechogarniającej potęgi innych „nawiedzonych” władców. Stalina nie omieszkał nazwać „psem, szczurem”, z obsesją drwiny dodając: „może wziąłbyś i zgolił te wąsy?” Przed  Mao Zedongiem wyznaje, że „komunizmu ma po dziurki w nosie” (293).

Po tej krótkiej, nieco sensacyjnej refleksji nad  w y j ą t k o w o ś c i ą  przygód Allana, zwróćmy uwagę na zasadniczy wątek powieściowy. Zacznijmy od tego, że wszyscy władcy tego świata, niezależnie od szerokości geograficznej i wyznawanej opcji politycznej, zabiegali o względy Allana jako Wielkiego Wtajemniczonego w zakresie konstruowania bomby atomowej i umiejętności kontrolowania jej detonacji. Należy podkreślić, że jednocząca wszystkich władców polityczna narracja, że przeciwnika należy fizycznie unicestwiać jest dla Allana problemem. Wkraczając na to pole Allan próbuje przestrzegać pewnych zasad etycznej poprawności.  Jego moralny punkt widzenia staje się widoczny, kiedy w czasie wojny hiszpańskiej miał wysadzić w powietrze most. Opisując jego sferę człowieczeństwa narrator zauważa: „Allan nie widział sensu w zabijaniu ludzi bez potrzeby, starał się, by ten most w momencie wybuchu był pusty.” Przeciwstawną postawę reprezentują jednak prezydent Truman, Mao Zedong, generał Franko, Stalin, Czang-Kai-szek, premier Szwecji Tag Erlander, Kim Ir Sen i in. odpowiedzialni za historię, dla których – co stało się znamieniem  XX w. - istnienie ludzkie należało do nieludzkiego świata i mogło być w zbrodniczym obłędzie unicestwione.(85)

Dla znalezienia dystansu i chłodnego spojrzenia na powieść na oczach czytelnika rodzi się szarpane niepokojem pytanie: gdzie istnieje granica między szaleństwem a normalnością? Dając upust różnym obsesjom przywódcy światowi próbują wchłonąć, wessać i obdarzyć honorami każdego, kto może być dla ich nikczemnych politycznych celów  przydatny, bądź, w przypadku buntu z tytułu wysoce moralnej postawy, unicestwić. Ich czyny usprawiedliwiać ma ich nieludzka autorytarna ideologia, która deklarując utopijne hasła sprawiedliwości społecznej i dobrobytu kreowała postawy ludzkie i przyciągała masy niezdolne do rozpoznania ich politycznej strategii. Kto nie był z nimi, kto myślał inaczej, był ze społeczeństwa wykluczany, uznawany za szaleńca (por.: Michel Foucault, Historia szaleństwa). Pobieżny, bezkrytyczny czytelnik może uznać bunt i eksplozję zachowań Allana Karlssona wobec światowych przywódców jako szalone, niepoprawne, nienormalne, albowiem rozszczelnia systemy polityczne, jakąkolwiek postać one mają. Osobiście wątpię w szaleństwo Allana. To intelektualna niedojrzałość pozwala wpisywać się bezkrytycznie w zasady funkcjonowania naszej rzeczywistości. Foucault powiedziałby: Allan Karlsson jest „normalny”, nie jest „szalony”. Jego intelektualna dojrzałość wyraża się w ironicznym dystansie do samego siebie i do świata, w wielkich porywach duszy. Rodzi się w nim potrzeba śmiechu. Nie jest to jednak śmiech człowieka pozbawionego głębszej refleksji, będącego jedynie integralną częścią okazałego zdrowia fizycznego.  To jest śmiech naznaczony łkaniem, dzięki któremu udaje się uniknąć rozpaczy, śmiech, który jest bodaj wyraźnym sygnałem protestu na pustyni martwej, społeczno-kulturowej i politycznej rzeczywistości, pozbawionej wszelkiej moralności. Warto zauważyć, że w ujmowaniu współczesnej rzeczywistości Jonasson sytuuje się w estetyce szwajcarskiego pisarza Friedricha Dürrenmatta, dla którego jedyną możliwą formą prezentacji naporu współczesnego świata jest tragikomedia. (Dla żyjącego obecnie w Szwajcarii Jonassona twórczość Dürrenmatta jest zapewne znana). Zarówno Jonasson jak i Dürrenmatt dobrze wiedzą, że <<potrzeba śmiechu>> jest wyrazem obrony przed brutalnym światem. Ona nie jest bezmyślnym chichotem samym dla siebie, sygnałem psyche pour la hec. Wcale też nie jest maską, za którą kryje się bezradność i niemoc, nie grzeszy jałowością. Śmiech Allana jest odwetem za poniesione klęski i cierpienia w wyniku <<brutalnej przemocy>> w życiu społeczno-politycznym. Tańcem Greka Zorby. Jednym z elementów codziennej rozmowy. Jest momentem zbawienia poprzez relatywizację wszystkiego – dyktatury, zniewolenia, nienawiści, bestializacji życia w XX w. (George Steiner), i nawet ustalonych przez tradycję sensów. Śmiech jest, jakby powiedział Foucault, domeną ludzi ‘normalnych’, kierujących się zdrowym rozsądkiem. Zatem w powieści roi się od scen przyjmujących kształt komizmu sytuacyjnego, językowego i charakterologicznego, które pozwalają osiągnąć płaszczyznę krytyczną, postrzegać niedoskonałość zarówno indywidualnego człowieka, jak i zbiorowości ludzkiej.

Powieść Jonassona przynosi więc złożoną i gruntownie przemyślaną koncepcję walki o wolność wewnętrzną człowieka. Jest dyskursem humanistycznym skierowanym na istotę relacji między jednostką a  społeczeństwem. Wyraża upór  przeczenia Ideologii i Polityce pozbawionej zdroworozsądkowej moralności. Nasycona komiczną, zabawową scenerią, która opowiada z humorem historie z życia wzięte, jest lekturą skłaniającą do pogłębionej czytelniczej refleksji, przemyśleń z pewnością wybiegających poza ramy zimnej, nieludzkiej Logiki jaką fundują nam władcy współczesnego świata. Przechodząc do ostatecznego pytania, jakie kieruje Jonasson do masowego czytelnika. Kto jest prawdziwym bohaterem? Nie jest nim zapewne posłuszny, grzeczny obywatel, ‘spełniacz’  obowiązków.  Bohatersko żyje tylko ten, kto swój „własny sens” przekuwa we własny los. Albowiem potrafi żyć odważnie własnym losem – powiedział Hermann Hesse. Allan Karlsson jest żywym objawieniem tej konkluzji. Przywołajmy jeszcze raz słowa narratora: Trzeba być „cholernym łobuzem”, który „do diabła, wie co robi”.

 

 

Recenzja: Jerzy Sosnowski, Tak to Ten

 Tak to Ten Sosnowskiego to unikalna gatunkowo powieść.  Mamy z pewnością do czynienia z powieścią historyczną, w której obok odrealniania traumy nazistowskiej przeszłości Kołobrzegu   doszukać się można drobin realizmu psychologicznego, niekiedy wzbogaconych odium kryminalności i szczyptą pikantnego erotyzmu, który wyzwala żywioł bezpośredniego doświadczenia. Materia występujących w Tak to Ten  opowieści i rozważań obejmuje swoim zasięgiem okres II. wojny światowej, peerelowską  rzeczywistość oraz  najnowszą transformację ustrojową, w wyniku której nastąpił rozkwit wolnego rynku. Sosnowski ewokuje wydarzenia związane z Kołobrzegiem okresu wojennego z wyraźną predylekcją do współczesności. Powojenni uciekinierzy z Kołobrzegu ( Ursula Meier, Hubert Radwan, Elisabeth Riese i in.)  wracają po latach do miasta swojego dzieciństwa jako niemieccy turyści,  by przywołać w pamięci przeszłość, w której to losy indywidualne  splecione były nierozerwalnie z historią niemieckiego wówczas miasta  Kolberg (Kołobrzeg). Poza tym, przodkowie są dla nich bardzo  ważni, podobnie jak dla Miłosza w Rodzinnej Europie, bo pozwalają określić własną tożsamość. Historia pojawia się więc w powieści w sposób nieunikniony.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że tajemnice ludzi z przeszłości postrzegane są  jako signum pewnego ginącego świata. Ekspresja wypowiedzi wokół Kołobrzegu wyraźnie porusza się we mgle, po omacku, tonie w domysłach. („I nic nie ocalało z tamtych miast, z tamtych wsi, krajobrazów, do których byliśmy przyzwyczajeni”). Nie ma w tej diagnozie cienia skargi, bo też nikt rozsądny nie będzie łączył kryzysu wypowiedzi wobec rzeczywistości minionej z patologią bądź anomalią. Przeszłość wymyka się  bohaterom powieściowym spod kontroli, zgodnie z zasadą „czas płynie, wszystko się zmienia” (271). Żywa prawda czystej rzeczywistości wojennej jest zmienna i dynamiczna – albowiem zmienne, zróżnicowane i subiektywne jest postrzeganie przeszłości, wyrastające z zamętu płynnej, wciąż zmieniającej się codziennej ziemskiej rzeczywistości. Z wypowiedzi protagonistów powieściowych wynika, że wiedza, myślenie oraz patrzenie współczesnego pokolenia ukształtowane są społecznie oraz narzucone jego umysłom przez trendy teraźniejszości. Za dynamiką zmieniającego się pod wpływem czasu myślenia i rzeczywistości nie nadąża język, „te wielkie słowa są takie ciężkie, takie bezwładne”.  Jedna z postaci zauważa: Historia „dzieje się”, język natomiast kształtuje masowe opinie na temat tego „co jest, co było”. Umysł współczesnego pokolenia nie potrzebuje, w imię własnej wizji oraz wolności,  zakotwiczeń  w języku, który nie umożliwia dostrzeganie, ogarnianie i jednoczenie się z minioną rzeczywistością:Życie biegnie, pełne zakrętów, nowych sytuacji, więc one, te słowa, odrywają się, lecą po powierzchni, wypadają z naszych tras, a oni ciągle do nich wracają, nie rozumieją, że tego, co opisują, już dawno nie ma.”(271  

Podkreślić należy, że prawdziwie niezwykłe obszary refleksji otwiera przed czytelnikiem Tak to Ten nadmorskie radio lokalne „Radiooberża” – dzięki  niezwykle popularnemu programowi „Nocne pogaduchy”. Jako fascynujący znak firmowy tegoż radia posłużyć może fragment nadesłanego wiersza jednego ze słuchaczy, Bogusława Czyżyka: „Światłości….Proszę, byś mi nie dała zagubić się w mroku, a przed snem niech ogarnie mnie boski Twój Spokój”.(39) Dla podmiotu lirycznego, będącego porte parole autora tego wiersza, także autora powieści, powyższe słowa wpisują się w pojmowanie i odczuwanie świata przez współczesnego człowieka. Słowa te jawią się jako uniwersalny kod teraźniejszości, prezentowany  w nocnych rozmowach, w których rysuje się krajobraz duszy, sceneria samotnych refleksji i wewnętrznych zmagań radiosłuchaczy. Wypowiadane kwestie odsłaniają dramat wynikający z osamotnienia, a także i z tego, że rozum ludzki staje się bezradny wobec prawdy uniwersalnej. Cóż to jednak znaczy prawda uniwersalna? Jedna ze słuchaczek, świadoma swojego wyobcowania, odkrywa z bólem i pretensjami, że „nie ma realnie niczego ani nikogo, komu i czemu możesz ufać”. (390)  W takim pojmowaniu zatopionego metafizycznie świata odnajdujemy gorzką prawdę współczesnego pokolenia. Nietrudno zauważyć, że brak doświadczenia metafizycznego generuje niepokój, wynikający z tego, że rzeczywistość staje się płynna, pozbawiona tradycyjnego porządku jako fundamentu, na którym jednostka mogłaby skutecznie zmagać się z żywiołem życia. (por. Nietzsche, Poza dobrem i złem). Również inna wypowiedź traktuje rzeczywistość jako masę upadłościową, znajdującą swój obraz w losie „Sodomy i Gomory” (139).  Ujawnia się tu świadomość bezsensu pojmowanych przez siebie działań: „Teraz już możemy robić, co się nam żywnie podoba, nie ma to żadnego znaczenia. Płodzimy, uczymy się, pracujemy, wypełniamy jakoś wolny czas; owszem, otaczają nas coraz to nowe wynalazki, życie się zmienia, ale przecież podskórnie czujemy, że zrobiło się dziwnie jałowe.” Bez ujęć metafizycznych rzeczywistość stała się przestrzenią „nocy ciemnej” (Gombrowicz), „zrobiła się nie tylko miałka, ale i krucha, zetlała, rozłazi się pod palcami i będzie coraz więcej wydarzeń wymykających się naszemu rozumieniu”(40). Słuchaczka widzi przed sobą rzeczywistość jako „bezkresną noc”,  która się bezpowrotnie „zapadła” (40), bez możliwości jej odnowy. W wyniku duchowej pustki słuchaczka dyskredytuje wszelką ludzką działalność, która w końcu przyjmuje kształt jawnej niedorzeczności: „nie odwróci tego desperackie rekonstruowanie jeszcze jednego zrujnowanego przez wojnę budynku ani wymyślanie nowych form rozrywki, ani wzrost PKB, ani nawet wysłanie ludzi na Marsa.” (139)   

W argumentacji  słuchaczki niewątpliwie tkwiła pewna logika, ta sama, która we współczesnej humanistyce głosi odejście od uniwersalnych wartości, w wyniku czego niemożliwe staje się uporządkowanie chaosu świata i porozumienie między ludźmi. Jak uzasadnia słuchaczka, „jeśli Bóg zabrał im (ludziom) światło”, (399) to ciemność musi być ich żywiołem. Problem wartości życia, jego sensu przyjmuje tutaj wyraz beznadziejnej walki o tożsamość ludzką. (Poszukując analogii w kręgu współczesnych rozważań na temat upadku  kondycji duchowej człowieka należałoby wskazać na  Foucaulta, Nietzschego, Spenglera i wielu innych.) W słowach słuchaczki jak echo budzi się nietzscheańska świadomość „śmierci Boga” oraz „kruchość” i „zanik” człowieka w XX w.(Foucault), czy „Upadek Zachodu” (Spengler). Jej zdaniem ludzka egzystencja oparta jest na „zmurszałych fundamentach”. (400)

Przebrnięcie przez meandry intelektualnie zobowiązującej, mądrej powieści Sosnowskiego otwiera furtkę lepszemu zrozumieniu złożonej, minionej i teraźniejszej rzeczywistości. Ludzkie poznanie tej rzeczywistości jest jednak tyle zawodne, co indywidualne, tyle ograniczone, co podlegające zmiennej, przemijalnej, złudnej percepcji współczesnego świata. Sosnowski dostrzega świat jako  metafizyczną wielkość, ale zarazem widzi tę zwykłą, jakże ludzką, tandetną otoczkę, która – jakby szyderstwo – dezawuowała, epatowała entropią kryjący się poza nią świat, nie posiadający duchowej podszewki. Powieść Sobieskiego urzeka przede wszystkim prawdziwie niezwykłymi obszarami refleksji, dla których warto ją czytać, by móc konsekwentnie budować i rozwijać własną, chłodną, zdystansowaną erudycyjno-kontemplacyjną wizję życia i kultury.  

 

 

Recenzja książki "Uciekinierka" Alice Munro

Recenzja książki Alice Munro „Uciekinierka”

Majowa propozycja naszego DKK to książka noblistki z 2013 roku. Osiem opowiadań, których bohaterkami są kobiety. Tytuł jednej z historii i zarazem całego zbioru jest znaczący.

Carla, Juliet, Penelope, Grace, Lauren, Robin, Nancy – bohaterki opowiadań i uciekinierki. Przed czym, przed kim próbują uciec – przed mężem, rodzicami, matką, narzeczonym, środowiskiem, w którym żyją? Ucieczka nie zawsze się udaje, na przeszkodzie staje czasem przypadek, może los, obawa przed zmianą.

Carla odchodzi od męża, by wrócić tego samego dnia. Juliet, bohaterka trzech opowiadań, opuszcza dom i małomiasteczkowe środowisko, by po latach wrócić tam na krótko i uświadomić sobie obcość. Jaki błąd popełni sama, jeśli kiedyś i ją ktoś bliski opuści? Grace porzuca rysującą się perspektywę stabilizacji u boku Maury’ego i ulega złudnej chwilowej fascynacji jego bratem alkoholikiem. Lauren sądzi, że została adoptowana, gdy poznaje Delphine, której wydaje się, że jest jej biologiczną matką. Robin ma nadzieję na zmianę życia u boku cudzoziemca z Czarnogóry po kilku godzinach spędzonych z nim w trakcie swych corocznych wypraw do teatru na sztuki Szekspira. Co wydarzy się za rok – bo tak się umawiają? Czego szuka Nancy, której zapiski obejmują wiele lat z jej życia? Może Tessy jasnowidzki, a może jej męża Olliego, i po co to robi?

Sporo pytań w opowiadaniach Munro, bohaterki nie zawsze znajdują na nie odpowiedzi. A co z czytelnikami?

Cóż, mieliśmy z tym trochę problemów. Okazało się bowiem, że wbrew entuzjastycznym opiniom z okładki i z innych recenzji, nas proza noblistki nie zachwyciła. Jedynie dwie klubowiczki przyznały, że im się książka podobała. Podkreślały zaskakujące i nieprzewidywalne zakończenia historii, ciekawe portrety kobiet, jasny i klarowny styl. Co do tego ostatniego wszyscy się zgodziliśmy, aczkolwiek nie znaleźliśmy w tej prostocie nic odkrywczego, żadnych ważnych myśli czy wartych zapamiętania cytatów. Większość, też się do niej zaliczam, nie doszukała się „emocji kipiących między wierszami”. Raczej dostrzegliśmy nużące i drobiazgowe opisy i nadmierną koncentrację na szczegółach. Jakoś trudno nam było uznać historie bohaterek za ciekawe i zajmujące. Wydały nam się trochę nudne, niekiedy wydumane.

A może właśnie w tej niespiesznej, powolnej szarości i powszedniości tkwi siła realizmu prozy Munro? Może tak biegnie to nasze życie. Coś próbujemy zmienić, przed czymś uciec, kogoś opuścić, by potem wrócić, uznać, że nic nie da się już zrobić, zmienić, że wszystko musi pozostać tak jak było. Przypadek, los, fatum – tym często tłumaczymy różne zdarzenia.

„Trudno dziś ocenić, jak by się to wszystko mogło wtedy ułożyć” – zastanawia się Robin, gdy okaże się, że pomyliła braci bliźniaków, znając tylko jednego z nich i nie wiedząc o istnieniu drugiego. A Penelopa, czy jej zniknięcie na pewno da się wytłumaczyć potrzebą odnalezienia duchowości, której brakowało jej w domu? Czy zresztą naprawdę brakowało, a może przyczyna opuszczenia matki jest inna?

Jeśli tak się zastanowić, to trzeba przyznać, że „Uciekinierka” stawia wiele pytań, każe zastanowić się nad odpowiedziami na nie. Może jednak warto przeczytać tę książkę i spróbować dostrzec w bohaterkach jakąś cząstkę siebie?

Zostawiam to pytanie czytelnikom.

Wiesława Kruszek

DKK przy PBP w Sieradzu

Młodość J.M.Coetzee

„Młodość” to druga część autobiograficznego cyklu, na który składają się: „Chłopięce lata”, „Młodość” i „Lato”. J.M.Coetzee porusza tu tematy niezwykle intymne czy wręcz wstydliwe. Mały John, którego poznaliśmy w pierwszej części, ma już 21 lat, wyprowadził się od rodziców, jakoś sobie radzi. „Jest szczupły i gibki, a jednocześnie sflaczały…brakuje mu czegoś…jakiejś wyrazistości rysów. Pozostało w nim coś z dziecka”. I te słowa są w zasadzie kluczowe i w pełni charakteryzują głównego bohatera. Jego postrzeganie świata oraz własnej osoby jest naiwne i dziecinne. Autor pisząc w trzeciej osobie dystansuje się od tego chłopaka. Używając ironii nie utożsamia się z nim. Czytelnik też raczej nie. Trudno polubić tego wiecznie znękanego, poszukującego sam nie wie czego, egoistycznego studenta matematyki, który marzy o karierze pisarskiej. Szczególnie źle wypadają jego związki z kobietami. Wikła się w nie, choć tak naprawdę wcale nie ma na to ochoty. Ani one mu się podobają ani pociągają. Tylko je poniża i krzywdzi. Wciąż czeka na wielką miłość, która „natychmiast przejrzy na wskroś jego dziwaczną, a zarazem nijaką powierzchowność i dostrzeże płonący w nim ogień”. Wydaje mu się, że jest poetą, tylko wciąż czeka na natchnienie. Nie ma wątpliwości, że tkwi w nim ogromny talent. Rozmyślając o wielkich pisarzach tego świata, porównuje swoją egzystencję z ich biografiami, co bardzo korzystnie dla niego wypada. Uznaje, że Południowa Afryka to nie miejsce dla artystów i gdy sytuacja polityczna robi się napięta, wyjeżdża do Londynu. Tu powinny spełnić się wszystkie marzenia o pisaniu i brylowaniu w wielkim świecie. Tymczasem John jest zagubiony, niedostosowany, z problemami w nawiązywaniu jakichkolwiek kontaktów z ludźmi. Aby móc się w ogóle do kogoś odezwać, potrąca ludzi na ulicy, by ich przeprosić. Zatrudnia się w korporacji, jako programista komputerowy, co tym bardziej oddala go od przedmiotu jego zainteresowań, czyli literatury. Nie jest mu łatwo, popada w melancholie, nie ma przyjaciół, nie jest akceptowany przez londyńczyków. Romanse z kobietami źle przebiegają i źle się kończą. Choć nie układa mu się najlepiej, nie wyobraża sobie powrotu do Afryki, która go dusi i tłamsi. W listach zapewnia matkę, że bardzo dobrze mu się powodzi. Wciąż ma jej za złe, że się nim interesuje i martwi o niego. Chce przeciwko matce „zatwardzić serce”. Marzy o przerwaniu wszystkich więzów łączących go z rodziną, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że jest to niemożliwe. Cały czas na coś czeka. Na odpowiednią kobietę, która „przejrzy na wskroś matową powierzchnię, którą on zasłania się przed światem i dostrzeże zawarte wewnątrz głębie…rozpęta ukryte w nim moce namiętności…pozwoli mu dać upust nagromadzonym namiętnościom…wyzwoli zarazem spiętrzoną rzekę poezji. Póki ona się nie pojawi, póki nie nadejdzie ten dzień wyznaczony przez los, John tylko zabija czas.” Szuka swojego miejsca w świecie, ale jego nieporadność i wyobcowanie uniemożliwiają realizację marzeń. Zatraca się, gubi, nie potrafi zbudować normalnych relacji z ludźmi, co skutkuje jego ogromną samotnością i depresją. Czytając „Młodość” trzeba się przygotować na stan przygnębienia, na wiwisekcję dwudziestokilkuletniego chłopaka, który myśli i czuje jak starzec. Ale przeczytać warto, choćby dla pięknego języka jakim jest to napisane.

Recenzja DKK przy MGBP w Uniejowie- Paryżanka

Paryżanka Amelii Sobczak, to powieść pełna przygód, bohaterka jest Polką która chce za wszelką cenę zwiedzić  Paryż, oraz przede wszystkim chce doznać wielu wrażeń w najpiękniejszym mieście świata. Młoda kobieta doszła do wniosku, że jako Polska emigrantka  inaczej traktowana jest przez Francuzów, a inaczej to odbiera.  W mieście jakim jest Paryż szuka wciąż swej niespełnionej miłości, przez to wszystko patrzy na świat i życie z rezerwą. Lęka się tego uczucia, ponieważ wie że tak jak miasto Paryż mężczyzną nie zawsze mówi prawdę, nie zawsze wyraża zainteresowanie i nie koniecznie darzy wielką czułością, dlatego jest lekko zagubiona i nie patrzy na świat przez pryzmat różowych okularów.

Statystyki działalności

Wykaz zakupionych ksiażek

Jak założyć lub dołączyć?

KONTAKT

Koordynatorkami wojewódzkimi DKK są:
Danuta Wachulak i Dorota Jankowska
(Dział Metodyki, Analiz i Szkoleń WBP w Łodzi).

tel. 42 663 03 53
42 63 768 35

adres e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Deklaracja dostępności

2011 WiMBP w Łodzi